Nareszcie główny cel naszej podróży: ogromny, przytłaczający i piękny Stambuł…
Część I – Budapeszt, Belgrad
Część II – Sofia
Jak już pisałam, zdecydowaliśmy się jechać z Sofii do Stambułu autobusem. Są one bardzo punktualne więc jeśli ktoś się spóźni to niestety nie jedzie. Mogę z czystym sumieniem polecić tureckie autobusy – obsługa jest bardzo miła i pomocna; bez żadnych opłat podają kawę, herbatę i soki – można zamawiać ile się chce; na początku podróży (i później dla chętnych) leją wodę kolońską na ręce dla odkażenia – świetny pomysł; puszczają też doskonałe filmy ze Stevenem Seagalem po turecku, ale przecież zawsze wiadomo o co chodzi.
Na granicy Bułgarii i Turcji jesteśmy późno w nocy, trzeba zapłacić za wizę – 20 dolarów lub 15 euro (dobrze, że Michał miał dolary).
Autobusy i pociągi w Turcji
Do Stambułu przyjeżdżamy bardzo punktualnie, koło godziny siódmej. Dworzec jest naprawdę daleko od centrum, nie ma opcji żeby dostać się gdziekolwiek pieszo. Budynek główny składa się bardziej z wielu budek różnych firm autobusowych – aby gdziekolwiek pojechać trzeba znaleźć nazwę miejscowości wśród licznych napisów. Na dworcu nie ma bankomatu ani kantoru więc w tureckie liry trzeba się zaopatrzyć przed przyjazdem.
Od razu poruszę temat autobusów – jest to najbardziej popularny wśród Turków sposób przemieszczania się po kraju. Każdy zaraz powie „Chcesz jechać do Kapadocji? Najlepiej autobusem”. Gdy próbuje się złapać stopa, 75% kierowców będzie chciało zawieźć na dworzec autobusowy i trzeba się nieźle namęczyć żeby im to wyperswadować.
Autobusy są bardzo ładne, nowoczesne i komfortowe. Jeśli chodzi o ceny – czasem warto przejść się do różnych przewoźników i popytać – nie wiem jak jest w Stambule, ale w Kapadocji była drobna różnica cenowa.
Natomiast gdyby zapytać Turka o pociągi – nikt ich nie poleci i wszyscy będą narzekać. Jak wytłumaczył nam to nasz host z Goreme, Serdal – jest to wina lobby firm autobusowych, które od wielu już lat próbują stworzyć ciemny obraz tureckich pociągów aby więcej zarabiać.
Sieć pociągowa jest jednak bardzo dobrze rozbudowana i bilety są około 2 razy tańsze! Pociągi są czyste i mają rozkładane siedzenia – trzeba tylko uważać i zapytać parę razy czy nie ma przesiadek (najprawdopodobniej będą w Ankarze).
W autobusach nie ma zniżek studenckich, w kasach pociągowych można pokombinować z legitymacją (mało skuteczne) lub z kartą ISIC (bardziej skuteczne). No i bilety trzeba kupić wcześniej, bo na ten sam lub następny dzień może już ich zabraknąć, a gdy konduktorzy odkryją, że jedziemy na gapę to wysadzą na następnej stacji.
Kontynujemy podróż… jak pisałam wyżej, na dworcu nie ma bankomatu ani kantoru, więc w pewnym momencie byliśmy w kropce. Pomógł nam tylko jeden z pracowników firmy autobusowej – gdy zapytaliśmy go gdzie jest bankomat i jak się dostać do miasta najpierw zaprowadził nas na przystanek a potem wręczył nam 10 lirów ze słowami „Wy jesteście ludźmi i ja jestem człowiekiem. Nie odwzięczajcie się mi, następnym razem zróbcie komuś tak samo”.
Takie właśnie było nasze pierwsze wrażenie w Turcji i takie pozostało.
Pojechaliśmy autobusem (kursują one co 5 minut) na plac Taksim w części europejskiej. Nasz gospodarz Latif późno kończył pracę więc musieliśmy na niego bardzo długo czekać w okolicy. Oczywiście na początku, nie znajdując żadnego spożywczaka, zjedliśmy w McDonaldsie (kiedyś pisałam, że ceny w Maku zależą często od poziomu rozwoju państwa – i tak jest, w Turcji jest dość drogo). Skręcając spod McDonaldsa na Taksimie w prawo i idąc cały czas główną ulicą można trafić na informację turystyczną i wziąć stamtąd darmowe mapki Stambułu (nie sięgają one daleko, ale ciężko by było zmieścić to miasto na kartce papieru…) i broszurki o regionach Turcji. Po drodze mija się ładny park w którym można chodzić po trawie, napić się czaju i w którym spaliśmy na karimacie do późnego popołudnia.
Po tym jak się wyspaliśmy i tak musieliśmy czekać na Latifa jeszcze około dwóch godzin (miał przyjechać do nas po pracy). Wprawdzie mogliśmy pojechać gdzieś pozwiedzać, ale nadal byliśmy kompletnie wykończeni podróżą żeby gdziekolwiek się ruszać. Zresztą i tak nie było potrzeby – na Taksim jest tak dużo ludzi, że zawsze coś się dzieje. Na przykład demonstracje.
Doczekaliśmy się wreszcie na Latifa. Jest on osobą wspaniałą, jest gościnny jak wszyscy azjaci (pisałam o tym przy okazji Maroka). Na początku mieliśmy trochę problemy z dogadaniem się, ale później już kompletnie nie mogliśmy bez niego żyć.
W mieszkaniu (dość daleko od centrum, w azjatyckiej części) okazało się, że jest jeszcze dwójka couchsurferów ze Stanów: Jordan i Maciek (Polak). Pierwszego dnia byliśmy zmęczeni na zwiedzanie, ale Latif wieczorem zabrał wszystkich na imprezę couchsurferów w pobliżu Taksim – życie nocne jest tam bardzo „europejskie”, ludzi jest więcej niż na Kazimierzu nocą, towarzystwo międzynarodowe a imprezy trwają do rana! Chociaż na początku nie chciałam iść, bo wolałam odespać, to nie żałuję – wytańczeni i zmęczeni wróciliśmy do domu po czwartej.
Nazajutrz wstaliśmy koło południa i wreszcie wyszliśmy na miasto. Droga do centrum była dość długa – najpierw kolejka (kosztuje około 2 złotych za przejazd), a później najwspanialsza rzecz na świecie: prom ze stacji kolejowej Haydarpasa przez cieśninę Bosfor (też koło 2 złotych).
Dworzec Haydarpasa był otwarty w 1872 roku, budynek jest w stylu neoklasycystycznym. Odjeźdżają z niego wszystkie pociągi do Azji. Niestety, bardzo ucierpiał w pożarze w 2010 roku, chociaż pociągi nadal kursują.
Występuje również w tej niesamowitej reklamie Chanel nr 5 z Audrey Tautou:
Wysiadamy przy moście Galata. Liczni naganiacze próbują nas namówić na rejs po całej długości cieśniny Bosfor. Wycieczka trwa ponad cztery godziny i jest dość droga (koło 70 złotych); tym razem się nie zdecydowaliśmy, ale może następnym razem… tak czy siak, myślę że możnaby ją zrobić tymi małymi promikami z przesiadkami i wyszłoby na to samo.
Miejsce jest bardzo tłoczne i trochę strach o pieniądze, ale w Stambule trzeba się przyzwyczaić do tłoku.
Kierujemy się w stronę najbliższego meczetu – Yeni Cani (Nowy Meczet).
Zachowanie w tureckich meczetach
W przeciwieństwie do Maroka, w Turcji każdy, nawet niewierzący, może wejść do meczetu. Turkowie tłumaczą to tym, że po zobaczeniu ich piękna człowiek mógłby nawrócić się na islam.
Przed wejściem kobiety dostają chusty na głowę i ramiona, które bezwzględnie należy zakryć. Ogólnie chodząc po Turcji kobieta (szczególnie z Europy) musi pamiętać, żeby nie zakładać ultrakrótkich spodenek czy spódniczek – nie wpuszczą do meczetu i poza tym nie będzie się mogła odpędzić od zainteresowanych Turków.
Przed wejściem do świątyni często jest kranik z bieżącą wodą – Koran zawiera wytyczne dotyczące mycia się przed modlitwą, ponieważ czystość ciała – to także czystość duszy. Przy drzwiach należy zdjąć buty i wziąć je do ręki (ewentualnie powiedzą gdzie można je zostawić). Wnętrza pokrywa dywan, więc nie będzie zimno.
W Polsce uważa się, że Kościół jest domem Bożym i należy się zachowywać z powagą i czcią. Dlatego Katolika może zdziwić zachowanie w meczetach – dzieci swobodnie się bawią, ludzie rozmawiają na głos, ktoś się modli a ktoś… śpi. „Niewiernym” nie wolno jedynie wchodzić za specjalny płotek – tam wejście mają tylko muzułmanie.
Jak już mówiłam, podłogę pokrywa dywan. Nie wiem czy oni go kiedykolwiek piorą lub odkażają, więc jako osoba superhigieniczna czułam się tam dość niezręcznie i myślałam o przeróżnych zarazkach i grzybach które wesoło mieszkają w tych dywanach.
Nie wiem czy moje obawy są na wyrost czy nie, ale faktem jest że gdy się przysiądzie na podłodze to czuć niezbyt przyjemny zapach hm… stóp.
Polecam bardzo serdecznie zwiedzanie meczetów, ponieważ, jako że widziałam je od wewnątrz po raz pierwszy w życiu, zrobiły na mnie kolosalne wrażenie.
Wędrując dalej wąskimi uliczkami dotarliśmy do parku Sultanahmed, meczetu Sultanahmed (tzw. Niebieski Meczet / Blue Mosque – nazwany tak z powodu niebieskiego marmuru w środku) i znajdującej się obok Hagia Sofii.
Namówiłam Michała na wizytę w Hagia Sofii (Ayasofia). Jest ona teraz tylko muzeum.
Na ich stronie jest napisane, że bilet kosztuje teraz 20 lirów. Gdy my byliśmy obywatele Turcji mieli o wiele taniej, a obcokrajowcy mogli mieć zniżkę z kartą ISIC. Tak czy inaczej, nie jest to wielka cena za wejście TAM.
Nie będę się rozpisywać o tym miejscu, bo wiadomo… to przecież Hagia Sofia. Można sobie poczytać tutaj czy na Wikipedii.
Już po zwiedzaniu włóczyliśmy się jeszcze długo po okolicy. Sprzedawcy ze sklepów i kelnerzy zapraszają do siebie, jeden ze sklepu z dywanami nawet zaprosił nas do środka twierdząc, że marzeniem każdej kobiety jest wielki dywan.
Właściwie dni w Stambule płynęły nam na leniwym spacerowaniu, odpoczywaniu – ogólnie wakacje!
Pewnego dnia poszliśmy z Latifem, Maćkiem i Jordanem grać w kosza koło Morza Marmara. W naszej okolicy były bardzo przyjemne deptaki z trawą na których ludzie robili sobie piknik z grillem i boiska do piłki nożnej, koszykówki itd.
Chłopaki grali, ja zajmowałam się zdjęciami.
Następnego dnia dalej spokojnie spacerujemy po centrum. Uwielbiam takie zwiedzanie, bez „zaliczania” zabytków, ale odkrywanie nowych niesamowitych zakątków.
Bazar tekstylno- skórzano- pamiątkowo- biżuteryjno- lampowy (Grand Bazaar) znajduje się tutaj.
Sprzedawcy naprawdę dobrze wykonują swój zawód, wręczają różne drobne pamiątki typu bransoletki lub broszki „z oczkiem”. Trzeba też próbować się targować, najlepiej w taki sposób:
- Pytamy sprzedawcę ile kosztuje
- Z niezadowolneniem kręcimy nosem i mówimy że drogo
- 90% z nich na pewno zacznie się oburzać itd, spróbuje trochę spuścić; Można też użyć argumentu, że widziało się taniej.
- Kupujemy tę rzecz za 1/3 początkowej ceny.
Targowanie się jest obowiązkiem. Wszyscy sprzedawcy mówią po angielsku, więc łatwo się można dogadać. Trzeba tylko uważać i nie kupić czegoś, czego tak naprawdę nie chcemy tylko po to, by być miłym.
Jeśli traficie do tureckiego domu, możecie się poczuć nieswojo, bo… Turkowie są aż nazbyt gościnni! Latif wszystko nam kupował, chodził do restauracji i płacił za nas, chciał zewsząd przywozić i odwozić. Było nam aż niezręcznie więc w ramach rewanżu np. czasem coś gotowaliśmy (było to trudne, bo gotowaliśmy też dla innych gości, czasem dla sześciu osób), robiliśmy zakupy typu owoce czy Ayran (turecki słony jogurt – pycha! Nie wszystkie jednak są równie smaczne dlatego o markę najlepiej zapytać kogoś miejscowego).
Produkty spożywcze są niewiele tańsze niż w Polsce, największą różnicę widać w cenach owoców. W mniejszych sklepach i na prowincji trzeba sprawdzić datę ważności – mówię z własnego doświadczenia bo zdjedliśmy w Kapadocji przeterminowane ciastka i byliśmy bardzo chorzy. Zgodnie stwierdziliśmy też, że turecka podróbka coca-coli najbardziej przypomina oryginał, a nawet jest lepsza (mniej słodka)!
Oczywiście warto spróbować miejscowych specjałów: baklavy, chałwy (zdecydowanie za słodkie…) czy kebabu (wolę nasz krakowski w bule). Jako osoba urodzona w kraju owiec i koczowników kilogramami wcinałam jagnięcinę, można tam nawet dostać kumyz (sfermentowane mleko kobyle) – ale Latif twierdzi, że tylko głęboko na prowincji jest prawdziwy.
Po pięciu dniach w Stambule (mimo tego, że dość intensywnie zwiedzaliśmy mam wrażenie, że nie zobaczyliśmy prawie nic!) kupiliśmy bilet do Kayseri – jak pisałam wyżej trzeba się o niego postarać nieco przed wyjazdem.
Wsiadamy w pociąg na dworcu Haydarpasa i ruszamy do Kapadocji!
hello!
wlasnie natkenlam sie na Twojego bloga i bardzo bym sie cieszyla jakbys mniej wiecej powiedziala ile kosztowala Was podro pociagiem do Kapadocji i w jakiej cenie sa busy. lot w jedna strone to okolo 25€ wiec w sumie tragedii nie ma, ale chcialabym miec jakies porownanie cenowe :)
dziekuje slicznie za odpowiedz!
Powiem Ci zupełnie szczerze, że nie pamiętam. To było już 6 lat temu więc ceny mogły się zmienić. Z tego co (bardzo) mniej-więcej pamiętam to pociąg do Kapadocji wyszedł jakoś po 100 zł/osobę, autobusy są droższe. Najlepiej podjedź do Haydarpasa i tam zapytaj ;)