Maroko to miejsce, w którym można zakosztować prawdziwej egzotyki. Trafiamy na nią już przy wejściu do samolotu, gdzie na nowo zdefiniowany zostaje „bagaż podręczny” – ludzie z wielkimi walizami próbują upchnąć je do skrytek nad głową, część toreb stoi w przejściu. Tak zwany lot afrykański.

Poprzedni wpis z serii (Marsylia) —– Post jest częścią wyprawy Marsylia – Maroko – Dublin

Edit: Wpis został zamieszczony na blogu w marcu 2009 – informacje w nim podane mogą nie być już aktualne.


Lotnisko w Fezie – Sais jest przestronne, oszklone, trochę psuje je długa kolejka do okienka paszportowego. Wypełniamy wizę, wpisując adres jakiegoś hostelu który znaleźliśmy w necie (nasz host z jakiegoś powodu nie chciał nam podać swojego adresu…), panowie przyglądają się nam chwilę, ale wpuszczają.

Jest kwiecień, teoretycznie w Maroku powinno być już ciepło, ale trafiamy na niezbyt dobrą pogodę : około 15 stopni, trochę dżdży. Podobno przed naszym przyjazdem było +30, więc jesteśmy niepocieszeni.

Zaczynamy się zastanawiać, jak dotrzemy do mieszkania. Szybko wymieniamy euro na Dirhamy (bankomatu nigdzie nie można uświadczyć), dzwonimy z budki do hosta, ten każe nam brać taksówkę, ale nie białą, tylko czerwoną.

Taksówki w Maroku

To skomplikowana sprawa. Przede wszystkim, nie mają oznakowania – po prostu jeśli auto jest białe lub czerwone – jest taksówką. Białe wożą klientów indywidualnych, zazwyczaj do i z lotniska, kosztują dosyć dużo (samolotowisko – miasto: 120 Dirhamów, ok 12 euro).

Czerwone są busami. Nie jest to bynajmniej przenośnia, kursują one z góry ustalonymi trasami, których nie udało mi się niestety rozgryźć, należy się tylko ustawić w odpowiednim miejscu i łapać. Przy wejściu mówimy, gdzie zamierzamy jechać a kierowca kiwa głową czy tam jedzie albo zaczyna coś szybko mówić, co oznacza często że nie jedzie, ale po jakimś czasie można się przesiąść. Trzeba mieć oczywiście jakąś podstawową orientację w terenie, aby nie pomylić stron.

Najłatwiej się dostać do dworca kolejowego (po francusku mówimy Gare) i stamtąd próbować dalej.

Do jednego zwykłego samochodu osobowego mieści się zazwyczaj od trzech do ośmiu osób, kosztuje ta niewątpliwa przyjemność siedzenia na kolanach u starszych kobiet, do pięciu dirhamów.

Z lotniska jednak żadna czerwona taksówka nie jeździ, bo im się zwyczajnie nie opłaca. Szalejemy więc z białą, nasz host każe się kierować w jedno miejsce, gdy tam dojeżdżamy okazuje się, że to jeszcze dalej, rozmawia więc z taksówkarzem przez moją komórkę, co kosztuje mnie 10 złotych, kierowca każe dopłacać 50 dirhamów, zabiera nas na jakiś koniec świata i wreszcie jesteśmy.

Znane mi typy gościnności mogę podzielić na Europejską i Azjatycką.

Ludzie należący do tej pierwszej grupy zazwyczaj się nie przejmują bałaganem w domu, brakiem jedzenia lub poplamionymi ubraniami. Ich życie domowe nie zmienia się praktycznie w razie czyjejkolwiek wizyty. Klasyczny przykład do Francuzi.

Ci drudzy jednak… Wcielają w życie powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom”. Wydaje się, że przynajmniej tydzień spędzili pucując całe mieszkanie. Podają obiad z dziesięcioma daniami. Ubierają się odświętnie, kłaniając się cały czas, starają się dogodzić gościowi. Aż robi się głupio, chce się odwdzięczyć, ale oni tego nawet nie oczekują. W Maroku odnajdziemy jeden z klasycznych przykładów.

Nasz host Mohammed dał nam do dyspozycji całe mieszkanie, starał się nam jak najwięcej pokazać, powiedzieć. Następnego dnia rano przyszedł aby posprzątać całe mieszkanie, chociaż w ogóle nie było brudno.

Porozumiewamy się z nim przede wszystkim za pomocą mojego kalekiego francuskiego, podobno ma magistra z Iberystyki, ale jakoś nie udaje się z Michałowi wycisnąć z niego zbyt wiele hiszpańskiego. W ogóle w Maroku publicznie mówią po arabsku, ale każdy rozumie francuski w stopniu lepszym od mojego.

Stara Medyna

Jedziemy do Starej Medyny, wchodzimy przez bramę i czujemy się tak, jakbyśmy się przenieśli kilkaset lat wstecz. Wydaje się, że od tego czasu niewiele się zmieniło. Ważniejsze uliczki medyny służą jako targ, przechadzają się po nich kobiety i mężczyźni w tradycyjnych strojach muzułmańskich (piżamach, jak je nazwaliśmy). Głównym środkiem transportu towarów są osiołki, po medynie nie wolno jeździć samochodem, jest to zresztą największy tego typu obszar na świecie.

Życie wre, ale wystarczy skręcić w którąś uliczkę, by zobaczyć, że tam obok w tych glinianych domkach mieszkają ludzie, i to dokładnie tak jak mieszkali od stuleci. W warsztatach pracują rzemieślnicy, rzeźbiąc misterne wzory na miedzianych półmiskach, jubilerzy obrabiają kamienie, wszystko na naszych oczach, na podłodze z kamieni.

Zostaliśmy niestety dość niegrzecznie wyproszeni z meczetu, nawet nie mogliśmy postawić stopy na „ziemi świątynnej” jako niewierni. Dziwi mnie to do tej pory, w Turcji wszyscy chcieli żebyśmy wchodzili do świątyń.

Bez jakiegokolwiek przewodnika, sami z siebie po paru godzinach w labiryntach medyny, trafiliśmy na napis „Tannerie”, w głowie zaświtało, że to tam musimy iść.

Dzielny młody człowiek siedzący przy znaku zobaczył nas i zaczął prowadzić w głąb uliczek. Myśleliśmy oczywiście z początku, że wywodzi nas w maliny, bo co ma myśleć w takiej sytuacji dwójka zastraszonych europejczyków w tak dziwnym państwie. Jednak zaprowadził nas dobrze, przy wejściu podał nam po dużej gałązce mięty i kazał wspinać się na samą górę po schodkach. Po drodze mijamy sklepy skórzane, wyżej są warsztaty gdzie uśmiechnięci mężczyźni tną i szyją skórę. Wreszcie docieramy i oto co widzimy:

Słynna garbarnia, nie dziwię się doprawdy czemu słynna, ten zapach trudno zapomnieć. Widok jest jednak niesamowity, ludzie uwijają się przy kadziach różnego rodzaju, boso, w tym śmierdzącym szlamie, przerzucają skóry z miejsca na miejsce.

Gdy już schodziliśmy w dół, nikt nas nie namawiał na kupno upominku, nikt się nie narzucał. Chodziliśmy wesoło po ulicy, słysząc wszędzie „Dzień dobry”. Pytamy pewnego miłego pana z warsztatu tkackiego, skąd oni wiedzą że jesteśmy z Polski, a on na to że widzieli dużo turystów i już każdą nację poznają. Nawet wiedzą, że ja nie taka do końca Polka. A dla mnie wszyscy wyglądają tak samo…

Wystarczyło tylko pozytywnie nastawić się do ludzi, a odwdzięczają się tym samym – dużo się uśmiechają, podchodzą na ulicy by życzyć długiego życia.

Mieliśmy pewne obawy jeśli chodzi o pierwotniaki i inne bakterie, różne od rodzimych, zamieszkujące w wodzie afrykańskiej. Mohammed powiedział nam, że owszem słyszał, że europejczycy powinni się wystrzegać picia wody nieprzegotowanej, więc baliśmy się czegokolwiek brudnego, niehigienicznego.

Ale co zrobić, dla Marokańczyka „higiena” ma nieco szersze znaczenie niż u nas. Mohammed zabiera nas do baru z kurczakami z grilla, kelnerzy podają je, nakładają sałatki, wydają resztę i myją stoliki – ani razu nie myjąc rąk. Za to sos podawany do jedzenia jest przepyszny.

Chodzimy po dużych ulicach przy których stoją hotele dla bogatych turystów. To wszystko jest jak fasada dla brudnych małych uliczek, które są tuż za zakrętem. Maroko to państwo kontrastów.

Mohammed kupuje nam ogromne truskawki i prawdziwą marokańską miętę. Wieczorem robimy sobie herbatę z tą miętą. Roślina ma kompletnie inny zapach i smak niż ta z Europy: bogatszy, słodszy. Napar smakuje wyśmienicie.

Pokładając ufność w ludziach i ciesząc się z poprzedniego dnia, wybieramy się do starej dzielnicy żydowskiej. Wcześniej mijamy Pałac Królewski – żona króla pochodzi z Fezu.

Nasz host ostrzega, że jest wielu fałszywych przewodników, którzy mogą nas okraść, ale my myślimy pozytywnie, wchodzimy do Mellah.

Parę przecznic dalej dopada nas przy oglądaniu zdobionych czajniczków jakiś stary mężczyzna. Pyta, czy szukamy dzielnicy żydowskiej, my przytakujemy, on wskazuje gdzie iść. Skręcamy w uliczkę, idzie za nami, wykręcamy się że nie chcemy wycieczki, ale upiera się, że musi poprowadzić. Wprowadza nas więc w jakieś głuche zakamarki, proponuje zobaczyć cmentarz za „parę dirhamów”. Płacimy, oglądamy, schodzimy. Prowadzi nas coraz dalej po tych labiryntach, w których kompletnie się już nie orientujemy, mijamy grupy ludzi z pałkami bejsbolowymi z którymi ten nasz przewodnik serdecznie się wita, i ludzi z nożami. Proponuje nam wejście do jakiegoś warsztatu, ale my już chcemy się stąd jak najszybciej wydostać. Kończy wycieczkę, 10 euro za osobę, plus papierosy dla niego. Akurat tyle mieliśmy, z tym że nie pisaliśmy się w ogóle na to jego zwiedzanie.

Nic go to nie obchodzi, płacimy, zmywamy się szybko, całość trwa około pół godziny, ale nas obleciał strach. Mohammed później tłumaczy nam, że Maroko jest państwem wybitnie policyjnym i mogliśmy od razu kogoś powiadomić, służby znają tych wszystkich rzezimieszków i od razu by go zgarnęli razem z naszymi pieniędzmi. Skąd jednak mogliśmy o tym wiedzieć?

Do końca dnia jesteśmy trochę źli na siebie, ale ludzie dookoła nas są bardzo życzliwi. Jest kwiecień, turystów spotyka się bardzo mało, więc stanowimy pewną atrakcję. Sczególnie ja. Nieumalowana, nieuczesana i potwornie zmęczona chodzę po ulicy, a oglądają się za mną młodzi i starzy, mówią „Salut la belle”, nawet mężczyźni trzymający za rękę swoje kobiety. Poprawia to samoocenę, chociaż okropnie się wstydzę.

Wieczorem znowu idziemy z Mohammedem na kolację, znowu nie należy do najczystszych, więc zamykam oczy. Host mówi, że o 5 rano nie znajdziemy czerwonej taksówki na lotnisko, a białe są tylko w centrum i on nie umie zamówić. Cóż, wygląda to na noc na lotnisku.

Jedziemy taksówką znajomych Mohammeda, trochę jest nieswojo, bo mówią po arabsku więc mogą planować, że wywiozą nas za miasto i pogrzebią żywcem dla zabawy, wcześniej odgryzając nam wszystkie palce 1. Myślimy o różnych rodzajach śmierci z rąk arabskich oprawców do momentu aż widzimy lotnisko. Oddajemy resztę pieniędzy naszemu hostowi, po co zabierać to do domu, i rozkładamy się w śpiworach na fotelach lotniska. Nie są przystosowane do spania, ale nie jesteśmy samotni, bo jest też tam bardzo miły strażnik, który później częstuje nas chlebem z masłem. Jednak nie jest tak źle.

Po niespokojnym śnie wsiadamy w samolot do Marsylii.

Następna część – Dublin

  1. W Internecie jest mało osób z poczuciem humoru, więc tłumaczę, że to jest żart. W Maroku było bardzo fajnie i wiedzieliśmy, że Mohammedowi możemy zaufać.
KategorieMaroko
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

  1. Kalejdoskop Renaty says:

    Sliczne zdjecia;-)
    Przede mna Maroko, z checia skorzystam z informacji;-)
    Pozdrawiam serdecznie!
    Kalejdoskop Renaty

  2. Kalejdoskop Renaty says:

    Sliczne zdjecia;-)
    Przede mna Maroko, z checia skorzystam z informacji;-)
    Pozdrawiam serdecznie!
    Kalejdoskop Renaty

      1. smael says:

        yeah of course it amazing becouse i live here and proud of you share the stradition and culture about my city welcome any time here

  3. Kuba says:

    Hej, czytałem informacje o Fezie na Twoim blogu i się zainspirowałem niektórymi miejscami o których piszesz. Bardzo mi się podobał Fez, ale są też mankamenty tego miejsca – szczególnie te araby co oferują haszysz, byli oni na każdym rogu. Oraz smród w wielu miejscach. Dla mnie największą atrakcją były garbarnie, chociaż śmierdziało tam niesamowicie… Ale warto mieć to miejsce doświadczone w życiu :D Jedzenie marokańskie jest przepyszne! Najlepsze oliwki jakie w życiu jadłem to właśnie w Maroko! Tandżinów nigdy nie zapomnę! Wielka medyna też robi wrażenie, łatwo się w niej zgubić. Nakręciłem krótki film z Fezu, może Ci się spodoba:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *