Lecimy do Dublina… ale nie od razu. Najpierw czeka nas ciężki dzień na lotnisku Vitrolles (Marsylia) i jeszcze cięższa noc w Stansted (Londyn). Tak to jest, jak za 80 zł robi się 9 tysięcy kilometrów.

Poprzedni wpis z serii (Marsylia) —– Post jest częścią wyprawy Marsylia – Maroko – Dublin

Czy było warto? Oceńcie sami.

Na lotnisku Marsylia – Vitrolles jesteśmy rano, pierwszego kwietnia 2009, po dziesiątej, samolot do Londynu mamy za osiem godzin – nie opłaca się jechać do Marsylii. Kręcimy się więc trochę przy lotnisku, przy okazji udaje nam się nawet umyć głowę. Dzięki gpsowi trafiamy do supermarketu i przepysznego francuskiego jedzenia.

Po nocy na marokańskim lotnisku jesteśmy półżywi, a jeszcze jedna taka przed nami. Drzemiemy więc w hali odlotów i czekamy na kolejny samolot.

Londyn Stansted – spanie na lotnisku

W Londynie jesteśmy z opóźnieniem, bo jest tłok nad lotniskiem. Odzywa się mój zmysł katastroficzny gdy patrzę na inne kołujące samoloty i na samochody, z tej wysokości małe jak mrówki. Lot nad samym wieczornym Londynem jest niezapomniany, miasto wygląda jakby było zrobione ze złota i diamentów.

Z samego Stansted do Londynu jest daleko, jeżdżą oczywiście autobusy (Ryanair proponuje tę usługę za 10 funtów, są jednak tańsze opcje) ale dochodzimy do wniosku że i tak nie ma sensu chodzić po mieście nocą. Zostajemy więc, przesadnym brytyjskim akcentem pytam panią w obsłudze o prysznic, niestety jest już zamknięty (czynny jest chyba od 6 rano do 21).

Stansted nie obsługuje lotów między 23 a 5, więc pracownicy bez problemu pozwalają nocować w holu lotniska – korzysta z tego tyle ludzi, że ciężko znaleźć puste miejsce przy ścianie! Atmosfera jest przyjemna, każdy mówi w innym języku – naprawdę nie ma co narzekać na taki nocleg. Obsługa budzi wszystkich o czwartej nad ranem.

Czekamy na samolot do piątej, przed nami jeszcze cały dzień w Dublinie.

Dublin

Bardzo spodobała nam się odległość z lotniska do centrum – jest bliżej niż z Balic do Krakowa, pół godziny autobusem. Na Dublin Int’l Airport (oni tam mówią po irlandzku! Prawdę mówiąc, gdy tam jechałam kompletnie wypadło mi to z głowy) bierzemy darmowe mapki turystyczne. Zwyczaju tego nauczyliśmy się dopiero tam i głupi byliśmy, że nie wcześniej!

Przy okazji dowiadujemy się także o Dublin Pass, karcie uprawniającej do darmowego transportu po mieście i zniżek w muzeach. Niby kosztuje 35euro, ale myślę że się opłaca gdy ktoś lubi taki rodzaj zwiedzania.

Jedziemy więc autobusem z lotniska do przystanku O’Connell i po prostu spacerujemy po mieście.

Parę miesięcy wcześniej Michał przyjmował u siebie Argentyńczyka Francesco, który mieszkał przez parę lat w Dublinie i on polecił nam podstawowe miejsca do zwiedzenia, a przede wszystkim chwalił Trinity College, który rzeczywiście okazał się imponujący; chciałabym, żeby UJ był taki zadbany.

Zapewne na Temple Street jest bardzo przyjemnie wieczorem, niestety nie mieliśmy okazji być tam o tej porze.

Ceny wydały mi się trochę oszałamiające, 10 euro za piwo to nie zabawa na moją kieszeń.

Podczas naszego pobytu w Marsylii i Maroku było zimno i padało, a w Dublinie wiosna w pełni. Przeszliśmy się do Saint Patrick’s Church, i do Zamku, ale nie zrobiły na mnie wystarczającego wrażenia żeby je chociażby uwieczniać. Być może byłam już zbyt zmęczona, a może nie jestem po prostu fanką irlandzkiej architektury.

Wracamy na lotnisko, jesteśmy około dwie godziny przed wylotem. Przy bramce do Krakowa zaczynają się zbierać Polacy, których w Dublinie jest zatrzęsienie – czasem częściej słyszałam polski niż na Rynku w Krakowie.

Ci z lotniska to typowa klasa robotnicza: głośne „kurwy”, klapki kubota na skarpetach (autentyk), publicznie piją piwo. Jako wisienka na torcie: blondynka w zbyt krótkich i obcisłych ubraniach, z wyglądu i zachowania kobieta lekkich obyczajów. Jesteśmy wśród swoich.

A jednak wyjście na lotnisku w Balicach to ogromna ulga. Odsypiam przez kolejne cztery dni, jestem wstrząśnięta wyjazdem co najmniej jakbym wyjechała na Marsa.

Podsumowanie wyjazdu

W sumie samolotem w linii prostej pokonaliśmy ponad dziewięć tysięcy kilometrów, nie liczyłam ile czasu to zajęło samolotem. Trasa była następująca:

    • Kraków Balice – Stokholm Skavsta
    • Stokholm – Marseille Vitrolles
    • Marseille – Fes Sais
    • Fes – Marseille
    • Marseille – London Stansted
    • London Stansted – Dublin Int’l
    • Dublin – Kraków

Za powyższe loty zapłaciliśmy razem za osobę trochę mniej niż 80 złotych (wszystko Ryanair, rezerwowane około trzy miesiące wcześniej). Michał pokombinował i tyle wyszło, jednej w tej chwili (stan na 2013) nie byłoby na to szans, bo nie mają już lotów za 10zł.

Polecam to tak czy inaczej tylko bardzo wytrwałym, bo trzeba było spędzić trzy noce na lotniskach, co skutecznie odbiera chęć do życia.

Dziękuję za wszystko swojej mamie, która dowiedziała się o wycieczce do Afryki jeden dzień wcześniej (wprawdzie ostrzegałam przedtem, ale chyba myślała, że żartuję). Wiem, że wiele mam na jej miejscu zamknęłoby swoje córki w piwnicy, ona jednak po wielkiej kłótni się zgodziła. Wątpię, że byłabym taka kochana dla swojej własnej córki.

Podróż trwała pięć dni. Za loty, transport na lotniska, jedzenie itd zapłaciliśmy razem 300 złotych za osobę. Oszczędzanie było dość ekstremalne, ale owszem, da się.

KategorieInne kraje
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *