Zaczynamy naszą długą i męczącą podróż do Maroka: przez Sztokholm i Marsylię, wracając przez Londyn i Dublin…

Post jest częścią wyprawy Marsylia – Maroko – Dublin

Wyjazd do Maroka polecił nam pierwszy host z Paryża, Mouhcine, który sam jest marokańczykiem. Wybierałam się tam na całe dwa tygodnie w lutym, miałam nawet zarezerwowane bilety i wielkie plany („Zobaczyć Saharę…”), ale z „przyczyn niezależnych ode mnie” (kolego, jeśli to czytasz to nadal jestem zła!) się nie udało.

W tym czasie Ryanair miał dostępne połączenia do Maroka jedynie z Milanu i Marsylii, można się więc tam dostać „łatwo” (Kraków-Milan i z powrotem; zapłaciłam za tamte bilety 400 złotych bodajże), albo „trudno” i tanio.

Oczywiście wybraliśmy wersję „Trudną”, na początek lecąc z Krakowa do Sztokholmu – Skavsta nic za to nie płacąc (mieliśmy ze sobą tylko bagaż podręczny).

Wylecieliśmy z Krakowa 28 marca 2009 koło godziny 18, była piękna pogoda, ale po lądowaniu poczuliśmy się jak, nie przymierzając, na biegunie północnym. Mgła tak duża, że w sumie nie rozpoznałam w którym momencie skończyły się chmury a zaczęło „podchodzenie do lądowania”.

Pozostaje dla mnie wielką tajemnicą, dlaczego w ogóle jednym z członów nazwy lotniska jest „Stockholm”, bo do Sztokholmu jest z niego trochę ponad 100 kilometrów, do najbliższego miasta Nyköping około 12. Nie byliśmy w żadnym z tych miejsc, następny lot był o 6 rano. Próbowałam się trochę przespacerować, ale po 100 metrach zrezygnowałam, moje ubrania się do tego zdecydowanie nie nadawały (za to były tam najwyższe sosny jakie widziałam w swoim życiu!)

Lotnisko samo w sobie niewielkie, wszędzie wiszą tabliczki „Nie wolno spać na lotnisku, proszę iść do hotelu obok” (cena jakaś straszna, 100 euro za osobę), ale nie byliśmy jedynymi którzy się tym nie przejęli i spędzili noc w śpiworach rozłożonych na krzesłach lotniska.

Przy kupowaniu biletu ze Sztokholmu do Marsylii wyszła ciekawa sprawa. Jako że jedna korona szwedzka to mniej niż jeden złoty, a bank nie przepuszcza transakcji o wartości poniżej złotówki, musieliśmy wykupić tzw. „Priority Boarding” i weszliśmy niczym VIPy na pokład omijając kolejkę, oczywiście pachnąć najnowszymi perfumami ze sklepu bezcłowego („Jedź zagranico, weź mydło z hotelu”).

Po paru godzinach byliśmy już na lotnisku Marseille – Vitrolles.

Transport do Marsylii jest świetnie pomyślany: przy lotnisku kupuje się bilet na pociąg i na jego podstawie jedzie autobusem na dworzec. Autobusy i pociągi odjeżdżają często. My mieliśmy problem z kartą płatniczą (nie przyjmowało nam jej, a bankomatu nie było…), więc przez jakiś czas włóczyliśmy się po mieście bez celu, nie mogąc znaleźć dworca ani bankomatu. Później problem się sam rozwiązał, karta zadziałała i spokojnie przejechaliśmy do Marsylii.

Podobno pada tam jakieś 5 dni w roku – mieliśmy pecha trafić na te dni zarówno w podróży tam jak i z powrotem. Podobno w międzyczasie było bardzo ładnie…

Co pisać o Marsylii – jest tam pięknie, śródziemnomorsko, budownictwo bardzo charakterystyczne. Dla mnie wielkim minusem jest brak plaży – żeby popływać w morzu należy wynająć motorówkę i oddalić się od miasta o parę kilometrów.

Przydaje się GPS, bo łatwo się pogubić w labiryncie ulic.

Najpiękniejsze widoki roztaczają się ze wzgórza na którym stoi Notre Dame de la Garde, jest to najwyższy punkt Marsylii. Dookoła widać całe miasto, morze i okoliczne wzgórza.

Sama katedra też jest ciekawa, neo-bizantyjska.

Miasto nie jest takie duże, spokojnie można zwiedzać pieszo. Dziewczyna która nas przyjęła, Lea, oprowadzała nas po mieście, super rozmawiało się też z jej współlokatorami.

Strasznie się zmęczyłam (zwłaszcza, że poprzednią noc prawie nie spałam), więc po powrocie do domu od razu padłam. Trochę mi teraz głupio z tego powodu, bo wypada trochę pogadać z hostami, ale to było silniejsze ode mnie…

Następnego dnia wyjechaliśmy około 6 rano, pogoda zapowiadała się piękna. Pociągiem i autobusem szybko dotarliśmy do Vitrolles, a stamtąd polecieliśmy do upragnionego Maroka.

KategorieFrancja
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.