Po nocy na cudownym campingu ruszyliśmy w dalszą drogę, planując tego samego dnia dostać się do Salzburga- rodzinnego miasta Mozarta. Do przejechania było niewiele, więc nie spieszyliśmy się specjalnie z wyjazdem (nie żebyśmy się kiedykolwiek gdziekolwiek spieszyli).
Poprzednia część – Zell am See
W tych okolicach jest parę różnych ścieżek rowerowych (m.in. Ścieżka im. Mozarta), więc kilkakrotnie zdarzyło nam się zgubić: pierwszy raz na samym początku, w miejscowości Lofer. Na szczęście szybko się odnaleźliśmy i przy okazji trochę zwiedziliśmy to urocze miasteczko.
Im bliżej byliśmy do niemieckiej granicy (ok. 12 km od Lofer), tym trasa stawała się brzydsza: prowadziła wzdłuż szosy i stopniowo wyjeżdżaliśmy z terenów górskich.
Za to gdy w końcu znaleźliśmy się w Niemczech, czekała nas duża zmiana: ścieżka szutrowa po lasach i polach. Nie rozwijałam prędkości pamiętając, że na takim właśnie terenie rozbiłam swoje kolana.
Przez jazdę poprzedniego dnia bez czapki miałam bardzo dziwną przypadłość: spaliłam sobie… skórę głowy. Bolało, piekło i kompletnie nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić, musiałam się więc pogodzić z lookiem „kołchoźnicy”.
Niestety, po niemieckiej stronie ścieżka Tauernradweg jest kiepsko oznaczona (dodatkowo znaki trasy różnią się od austriackich), więc będąc już prawie z powrotem w Austrii zgubiliśmy się i krążyliśmy po niezbyt ładnych, podmiejskich osiedlach domków jednorodzinnych. Góry skończyły się już całkowicie, więc tym bardziej nie byliśmy zachwyceni.
Najciekawiej było już jednak w samym Salzburgu. Ścieżka wzdłuż Saalach nie prowadzi przez centrum, więc Tomek w pewnym momencie zarządził „Odbijamy”. Okazało się, że miasto nie jest wcale takie małe i ciężko się w nim zorientować, jestem więc pełna podziwu dla Tomkowych zdolności nawigacyjnych (przysięgam, że ma w mózgu zainstalowany GPS), dzięki którym względnie szybko (noo, 30 minut) znaleźliśmy się w samiutkim centrum, na Placu Mozarta. Tu trzeba już było włączyć internet w roamingu z Mapami Google i znaleźć najbliższy camping, zwłaszcza, że zaczęło padać.
Campingplatz Schloss-Aigen spodobał nam się najmniej – było zbyt wielu zagranicznych turystów (przede wszystkim Włochów, Francuzów i Holendrów), a żadnych austriaków którzy dbaliby o porządek. Ratuje go jedynie piękne położenie wśród łąk i pól uprawnych, przy wzgórzach: na nim zaczynają się szlaki piesze, np. do zameczku Schloss Aigen.
Mimo tego, że nie było późno (koło 18), postanowiliśmy nie ruszać się na miasto, bardzo lało i zrobiło się zimno, tak dla kontrastu ze słonecznymi Alpami z których wyjechaliśmy.
Mapa dojazdu z Lofer do Salzburga:
Następnego dnia (4 sierpnia) mieliśmy plan trochę pozwiedzać i zbadać, jak wyglądać może nasz powrót do Wiednia. Nadal padał deszcz, ale wiedzieliśmy, że po południu ma przestać, więc koło dwunastej wreszcie wywlekliśmy się z namiotu (gdy jest tak zimno i pada, jest to naprawdę ostatnia rzecz na jaką ma się ochotę…). Przy okazji poznaliśmy sympatyczną parę Holandii, jeździli oni kompletnie bez planu i w sumie polegali na tym, co powiedzą im spotkani ludzie – było to dość urocze, ale widzieliśmy jak bardzo byli zagubieni.
My tymczasem poszliśmy do kafejki internetowej, aby sprawdzić, jak można wrócić z Salzburga do Wiednia (nie wystarczały nam do tego komórki i WiFi w McDonaldsie). Po godzinnej debacie doszliśmy do wniosku, że nie robimy ścieżki Tauernradweg do końca (bo odcinek do Passau podobno nie jest zbyt ładny, a jazda pociągiem wyszłaby zbyt drogo), tylko zdecydowaliśmy się na małą rundę w stronę Alp.
Właściciel kafejki, Hindus, kazał nam zapłacić o 1 euro więcej niż mówił na początku, więc bardzo byliśmy niezadowoleni z tego miejsca.
Za to zakochaliśmy się w samym Salzburgu. Miasto jest po prostu przepiękne, nieduże (chociaż jest czwartym największym miastem Austrii), ale robi ogromne wrażenie.
W centrum przecina je… wielka skała, czy raczej góra, zwana Monchsberg (od mnichów – Benedyktynów mających koło niej swój klasztor). Architekci miasta wykonali naprawdę solidną robotę wkomponywując kamieniczki i kościółki w skałę. Jest nawet śliczny (choć wąski) tunel dla aut i parę mniejszych dla pieszych.
Poszliśmy dalej w kierunku zamku Hohensalzburg. Jest położony na górze Festungsberg (543 m n.p.m), więc widać go z każdego miejsca w centrum, dzięki czemu stanowi świetny punkt orientacyjny.
Po drodze minęliśmy klasztor Świętego Piotra, najstarszy na terenach niemieckojęzycznych – to od niego wzięła nazwę góra Monchsberg. W kościele, również pod wezwaniem Świętego Piotra, miała miejsce premiera Wielkiej Mszy C-moll Mozarta (więcej o kompozytorze później).
Dalej trafiliśmy na niewielki, bardzo kameralny i cichy cmentarz. Niektóre grobowce ważniejszych rodzin są wykute w skałach Monchsbergu.
A już chwilę potem zaczęliśmy wspinaczkę na zamek Hohensalzburg – im wyżej, tym widoki są wspanialsze.
Na górze okazało się, że za wstęp trzeba zapłacić po 8 euro za osobę – wyjęliśmy pieniądze, ale pani w okienku poinformowała nas, że za chwilę i tak zamykają (była to chyba jedyna niemiła Austriaczka, jaką spotkaliśmy w ciągu wyjazdu – zapewnie miała bardzo zły dzień). Przeszliśmy więc kawałek w prawo, po górze Monchsberg i trafiliśmy na taras widokowy. Warto wchodzić na wzgórza w Salzburgu – pejzaże są wspaniałe, bo dobrze widać Alpy (nawet wtedy, gdy niebo jest zachmurzone).
Wróciliśmy na zamek i wtedy okazało się, że po 18.30 wejście jest za darmo (wprawdzie bez audioprzewodników i wejść do sal, ale dla nas nie to było najważniejsze). Po drodze wstąpiliśmy do budki restauracyjnej – czy ktokolwiek w Polsce spodziewałby się, że starsza pani w kiosku będzie mówiła płynnie po angielsku?
Na zamku, oczywiście, krajobraz nie do opisania.
Po zejściu z Hohensalzburgu trafiliśmy na plac, na którym jest rzeźba człowieka na wielkiej złotej kuli, a na telebimie leciała transmisja nowoczesnej opery – kompletnie nic z tego nie zrozumieliśmy.
Wolfgang Amadeusz Mozart urodził się w Salzburgu i dodatkowo jest ulubionym towarem eksportowym Austriaków, można go więc „spotkać” na każdym kroku: place Mozarta, ulice Mozarta, restauracje Mozarta, czekoladki Mozarta, ścieżka rowerowa Mozarta… Tomek wypatrzył nawet loty paralotnią – oczywiście im. Mozarta.
Wieczorami wielu ludzi idzie na koncerty muzyki klasycznej odbywające się w kościołach (zapewne grają tam wyłącznie Mozarta).
Mnie najbardziej zafascynowały tradycyjne austriackie stroje. Gdy zobaczyłam ludzi ubranych „folkowo” w mniejszych miejscowościach, pomyślałam „Pewnie idą na festyn”. W Salzburgu okazało się jednak, że oni po prostu tak się ubierają idąc do restauracji czy na koncert – jest to zamiennik ubrania „eleganckiego”. Zresztą, kobiety w dirndlach wyglądają bardzo schludnie, po prostu przepięknie. Na ulicach jest wiele sklepów sprzedających ubiory tradycyjne.
Późnym wieczorem wracamy na camping z planami na następny dzień – jedziemy do zamku Werfen!
Jak to milo zobaczyć tyle pięknych zdjęć z Salzburga. I ja tam byle, nie piłem jednak ani miodu ani wina, w drodze samochodem do Libii (1975 rok). Po ponad trzydziestu latach zacząłem bywać tam dosyć często. Jednak bez pewnej, można powiedzieć znacznej, kwoty euro w kieszeni, nie można wiele zobaczyć i kupić jakieś pamiątki. Niemniej wrażenie mile przewyższa te niemile doświadczenia, nawet gdy w środku lata zmoczy turystę rzęsisty deszcz, a czasem grad.
To prawda, że Austria jest dość droga (w końcu to bardzo bogaty kraj), ale jest też naprawdę piękna :) Są też sposoby na oszczędzanie, np. kupienie karty Alpenverein dla zniżek we wszystkich schroniskach, ale warto chociaż raz w życiu wydać pieniądze aby zakochać się w tym państwie…