N

Nocowałam w klasztorze buddyjskim w Koya-san w Japonii. Było super

Za każdym razem kiedy chcę napisać o Japonii, mam w sobie barierę. Jest to bariera strachu, że nie będę umiała wyrazić swoich myśli i uczuć i to, co napiszę nie będzie tym, co tak naprawdę myślę i czuję. Jest to dla mnie strach nowy, bo zazwyczaj jestem bardzo pewna siebie w pisaniu i uważam, że mi całkiem dobrze wychodzi oddawanie własnych emocji, ale z Japonią nie umiem! Nie umiem wcale!

Niby zaczęłam już coś napominać o tym, że “było super”, ale teraz gdy czytam tekst o Hakone to myślę sobie “no wcale nie aż tak fajny i oddaje może 50% tego, co chciałam oddać”.
Co zrobić, Japonia dotknęła mnie prosto w serce i teraz gdy mi źle, to wyobrażam sobie, że jadę randenem (to jest coś pomiędzy tramwajem i pociągiem) ze stacji Myoshin-ji do stacji Kitanohakubaicho i jest jesień i na wagon delikatnie spadają czerwone liście klonu i czuję, że w końcu jestem kompletnym człowiekiem i mogę być spokojna i szczęśliwa.

Ale to miał być lekki i trochę śmieszny post o tym, jak pojechaliśmy do Koya-san i spaliśmy w świątyni buddyjskiej! Ocieram więc łzy wzruszenia i zaczynam.

Jak znaleźliśmy nocleg w świątyni?

Na Booking.com! Widziałam kilka japońskich stron z listą klasztorów oferujących noclegi, ale z ciekawości weszłam na Booking i okazało się, że mają całkiem spory wybór shukobo, więc zarezerwowałam ten, który najbardziej mi się podobał. Jakby co, to one wszystkie mają mniej-więcej ten sam standard i mój opis mógłby dotyczyć dowolnego klasztoru w Koya-san. Ta miejscowość jest też malutka, więc wszędzie będzie blisko.

Szukaj innych noclegów w Koya-san!

(Muszę się przyznać, że przeglądając te klasztory mam ochotę znowu jechać do Japonii. Są przepiękne.)


Koya-san

Koya-san to ogromna osada świątyń/klasztorów buddyjskich znajdujących się na płaskowyżu otoczonym ośmioma górami. Została założona w 819 roku i w tej chwili jest to ponad 120 różnych świątyń buddyzmu Shingon (ezoterycznego), oraz inne miejsca związane z religią, takie jak uniwersytet oraz największy w Japonii, bardzo znany cmentarz Okunoin. Większość świątyń ma też przy sobie klasztory znajdujące się w tym samym budynku, dlatego w tekście będę używać słów “klasztor” i “świątynia” wymiennie.

Do Koya-san jechaliśmy samochodem z Kioto, minęliśmy ogromną betonową Osakę i skręciliśmy w lewo na mniejsze i tajemnicze drogi przez góry, lasy i opuszczone miejscowości 1. Za Hashimoto zaczęliśmy się wspinać w górę, zakręt za zakrętem, by w końcu zobaczyć czerwoną bramę Daimon sygnalizującą, że jesteśmy na miejscu. Było późne popołudnie i czubki drzew były złote, gdy weszliśmy do Henjoson-in.

Brama Daimon w Koyasan

Nocleg w klasztorze Henjoson-in

Choć kiedyś w klasztorach nocowali przede wszystkim pielgrzymi, teraz taki nocleg (po japońsku shukubo) jest jedną z głównych atrakcji turystycznych Koya-san i w wielu przewodnikach uznany jest jako absolutne must-do w Japonii. Mimo popularności, shukubo jest dalej w surowym duchu klasztornym i nie ma co się spodziewać luksusów. Trzeba też pamiętać o tym, że to nie jest nocleg w zwykłym hotelu i w shukubo należy się zachowywać z szacunkiem. No ale! “Nasz” Henjoson-in miał kamienny ogród, więc niewiele więcej było mi potrzebne!

Przy wejściu musieliśmy zdjąć buty i założyć klasztorne kapcie, a potem zaprowadzono nas do naszego pokoju. Był to bardzo tradycyjny i całkiem spory pokój wyłożony matami tatami, ze stolikiem do herbaty na środku i małym tarasem z widokiem na ogród. Mieli też yukaty czyli takie lekkie ubrania, które w hotelach mają rolę trochę szlafroka, trochę piżamy – od razu wskoczyłam w swoją i pomaszerowałam jeść.

W klasztorach są bowiem dostępne posiłki, zazwyczaj w cenie noclegu dostaje się śniadanie i kolację. Potrawy (w większości takich świątyń) są wegańskie, przygotowane na miejscu przez mnichów. Mnisi używają małej ilości przypraw i soli, a niektóre warzywa są “zakazane” (na przykład czosnek i cebula), więc na początku wszystko zdaje się smakować nijak. W naszym Henjoson-in posiłki były w stylu kaiseki, czyli była spora ilość niewielkich dań, pięknie ułożonych w miseczkach, przynoszonych nam po kolei. Nie zabrakło też klasyków takich jak zupa miso, warzywa w tempurze, tofu czy kiszonki, ale wiele potraw widziałam po raz pierwszy (co jest super) i niektóre miały bardzo… niezwykły smak.

Kiedy po kolacji wróciliśmy do pokoju, czekały na nas pościelone już łóżka, oczywiście na matach tatami. Sporo o japońskich domach pisałam tutaj więc nie będę się powtarzać, natomiast gdy widzę takie puszyste kołderki na pachnącej trawą macie, to od razu chce mi się spać – cały pokój jest przecież łóżkiem!

Muszę się tu też przyznać, że nie jestem osobą, która się specjalnie przygotowuje do wyjazdów i wie, czego się spodziewać. Dlatego zazwyczaj popełniam różnego rodzaju faux pas i na przykład włażę do świątyni w ubłoconych butach, albo nie wiem w jaki sposób układać pałeczki, choć na szczęście w ogóle mnie to nie przejmuje i umiem wybrnąć z takich sytuacji z uśmiechem. Tym razem to, na co nie byłam przygotowana to wspólne łaźnie.

Wspólne łaźnie to jeden z moich największych strachów w życiu, więc gdy weszłam do miejsca, po którym spodziewałam się kabin prysznicowych, a zastałam dużą otwartą przestrzeń, a na środku ogromną, wspólną, drewnianą wannę, to odwróciłam się i pobiegłam z powrotem do pokoju. Pół godziny później wróciłam z wypiekami na twarzy bo przypomniałam sobie, że przy ścianach widziałam też prysznice, wprawdzie i tak na widoku, ale jednak nie wanna. Z prysznica w Japonii korzysta się najczęściej siedząc na stołeczku, więc schowałam się w najdalszym kącie, skuliłam w kulkę i szybko zrobiłam, co trzeba.

Zdjęcie łaźni pochodzi ze strony Henjoson-in na Booking.com

Łaźnie są oczywiście osobne dla kobiet i mężczyzn, choć Miłosz pierwszego dnia “nie dał rady”, a drugiego poszedł tuż przed zamknięciem, kiedy już nikogo nie było. Polecam też uważne obserwowanie i dostosowywanie do kapciowej etykiety łazienek w Japonii, bo często są osobne kapcie na korytarz, osobne do kibelka i osobne pod prysznic, a po tatami chodzi się wyłącznie boso.

Z innych atrakcji życia klasztornego: poranna medytacja. Przynajmniej tak się nazywa, bo wygląda to zupełnie inaczej, niż medytacja którą znam. Zaczyna się punkt szósta rano w świątyni przy posągu Buddy i polega na tym, że jeden z mnichów recytuje sutry, kłania się, pali kadzidło i bije w dzwon. Natomiast “pielgrzymi” (czyli turyści) siedzą, obserwują i co chwilę ktoś wstaje by wrzucić monetę do “puszki”, przyklęknąć przed Buddą i dosypać sproszkowanego kadzidła do tego, które już się pali. Kiedy ofiarę złożyli już wszyscy Japończycy, przyszedł czas na nas (na szczęście wzięłam portmonetkę!) więc zachęceni cichymi słowami, uśmiechami, a nawet machaniem rąk naszych towarzyszy poszliśmy również wrzucić monetki i dosypać kadzidło. Mam wrażenie, że Japończycy byli bardzo z nas dumni i w ten sposób nawet wkradliśmy się w ich łaski, bo potem podczas posiłków wszyscy nas pozdrawiali.

W ciągu dnia mnisi również medytują i co chwilę z któregoś pokoju świątyni słychać czytane sutry. W naszej świątyni nie widziałam jednak typowych lekcji medytacji dla osób, które chcą się nauczyć.

Z innych z kolei dziwactw: w budynku było miejsce, w którym można było palić papierosy, przy korytarzu prowadzącym do pokoi i nie było tam tarasu, więc całkiem sporo dymu leciało na korytarz.

A, wspomnę też że całą obsługą świątyni byli tylko mnisi, którzy robili wszystko od gotowania, przez podawanie posiłków, do sprzątania. Nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że widać że mężczyźni prowadzą to miejsce – nie mam z tym problemu, jest to tylko kwestia innych priorytetów. Tak czy inaczej, mnisi byli bardzo uprzejmi, często żartowali i widać było, że mimo surowości klasztoru łączą ich braterskie więzi. Bardzo podobało im się też przyjmowanie turystów zza granicy (zwłaszcza, że jesteśmy bardzo spokojni, cisi, dużo się uśmiechamy i nie sprawiamy problemów), i zawsze się ożywiali widząc nas.

Jak więc rozsądnie podsumować takie doświadczenie? Dziwne, nietypowe, niezwykłe. Jak pobyt w miejscu poza czasem i przestrzenią. Otaczały nas zamglone, zielone góry, powietrze było zimne i rześkie, a my słuchaliśmy delikatnego bicia kropel deszczu o dachówki świątyni, patrząc na kamienny ogród i o niczym nie myśląc.

W każdym bądź razie, ja o niczym nie myślałam. W Japonii szkoda mi czasu na myślenie.


Zdjęcie pochodzi ze strony Henjoson-in na Booking

Szukaj innych noclegów w Koya-san!


  1. Można też pojechać pociągiem z Osaki do Gokurabashi, a potem wyciągiem do Koya-san.
KategorieJaponia
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

  1. Pani Olu!
    Wygląda to wszystko na bardzo pozytywne doświadczenie. Zainspirowała nas Pani do zagłębienia się w temat i zorganizowania czegoś podobnego. Sami jesteśmy pasjonatami podróży, a także organizujemy wyjazdy dla grup zorganizowanych i jesteśmy niemal pewni, że osobiście sprawdzimy nocleg w świątyni, by później wpleść to w naszą ofertę.
    Cieszymy się, że na Panią trafiliśmy. Życzymy wszystkiego najlepszego!

  2. Olu, ależ Ci zazdroszczę Japonii.
    Chciałbym odłożyć więcej pieniążków i popróbować ich milionów wynalazków :D Postanowiłem, że od tego roku będę więcej podróżował, a tu korona splatała mi figle :/

    1. Aleksandra Bogusławska says:

      ja sama miałam lecieć znowu w tym roku, ale plany zostały mocno pokrzyżowane ;) Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam pojedziemy :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.