Wyprawa rowerowa do Wysokich Taurów w Austrii – ścieżką rowerową Tauernradweg z Krimml do Salzburga.
Na pomysł wyjazdu wpadł oczywiście Tomek, poczytał trochę to i oto w internetach, zamówiliśmy na stronie turystyki austriackiej po półtora kilo broszur i książeczek (przydały się najbardziej przy poszukiwaniu campingu) i ruszyliśmy w podróż.
W kwestii dojazdu poszliśmy po najmniejszej linii oporu: nie chcąc ryzykować, że nie wpuszczą nas z rowerami do autobusu (wiadomo, pani w kasie powie jedno a kierowca drugie) pojechaliśmy do Wiednia autem. Z początku „trochę się nie układało” – wyjazd opóźnił się o jeden dzień, ostatecznie wyjechaliśmy z Krakowa ostatniego dnia lipca koło 17 żeby być w Wiedniu o 23. Przy wjeździe na parking przeżyliśmy chwilę zamroczenia, co spowodowało że do pociągu pół godziny po północy wsiedliśmy trzy minuty przed odjazdem.
Wybraliśmy bilet pociągowy „Einfach-Raus-Ticket” z rowerami. Świetna sprawa, za 35 euro za dwie do pięciu osób przez całą dobę można jeździć połączeniami regionalnymi po całej Austrii. Największym problemem jest znalezienie dobrego połączenia z małą ilością przesiadek (Tomek zapobiegliwie wydrukował całą listę połączeń; przesiadki odbywają się często w małych miejscowościach).
Nie trzeba stać w kolejce po bilet, na każdej stacji kolejowej są automaty w których można kupić bilety albo odebrać te kupione w domu. Trafiliśmy w ciągu wyprawy na trzy rodzaje pociągów, dwa z nich miały miejsca na rowery, trzeci nie miał i jeszcze był wysokopodłogowy: wnoszenie do niego pojazdów z przytroczonymi sakwami to przekleństwo. Tak czy inaczej, austriackie linie kolejowe i tak są super.
Podróż z Wiednia do Zell am See (ok. 400 km) była bardzo ciężka – cały czas jechała z nami grupka nastoletnich kibiców krzykaczy, którzy się uważali za strasznych chuliganów chociaż w sumie tylko głośno śpiewali piosenki. Była też długa: mieliśmy pięć przesiadek, w tym dwugodzinny postój w Amstetten (przekoczowaliśmy na karimacie), kiedy w końcu dotarliśmy do celu było po dziesiątej (czyli jechaliśmy koło 10 godzin). Mieliśmy plan dojechać do Krimml, w którym zaczyna się ścieżka Tauernradweg, ale na tej trasie nie obowiązywał nas bilet bo prowadził tam specjalny pociąg kosztujący 10 euro. Postanowiliśmy więc dojechać tam rowerem: do pokonania było 60 km.
Mimo ogromnego zmęczenia pociągiem pierwsze wrażenia mieliśmy bardzo pozytywne i takie już miały zostać do końca wyjazdu. Już na dworcu w Zell am See znaleźliśmy specjalne znaki ścieżki rowerowej i po pokonaniu problemów technicznych (Tomek prawie zepsuł mi kierownicę) ruszyliśmy w drogę.
Trasa Tauernradweg prowadzi na tym odcinku wzdłuż rzeki Salzach, czasem ścieżka jest tuż koło niej a czasem trochę kręci, zagląda do miejscowości. Jako że jechaliśmy w górę trasy było parę podjazdów, ale większość raczej po prostym. Nie trzeba było nawet jechać po szutrze, droga w całości pokryta asfaltem.
Widoki przepiękne, wielkie zielone alpejskie łąki i góry pokryte śniegiem. W Krakowie przez cały czas naszej wyprawy padał deszcz a my mieliśmy fantastyczną słoneczną pogodę – lepiej się nie dało.
Największy kłopot sprawiło nam znalezienie campingu wieczorem: nie mieliśmy dokładnej mapy okolicy i musieliśmy pytać miejscowych o drogę.
Właściciel campingu w Wald widząc biednych rowerzystów pozwolił nam przenocować za 10 euro za dwie osoby, czyli o połowę taniej. Na miejscu byliśmy koło 19 i mimo dręczącego nas głodu nie wzięliśmy nic do ust: po prostu odpadliśmy ze zmęczenia.
Ta mapka pokazuje ile zrobiliśmy tego dnia i gdzie dokładnie jest camping w Wald:
1 sierpnia
Pierwszego dnia nie dojechaliśmy do miejscowości Krimml, więc drugi zaczęliśmy od wycieczki właśnie w tym kierunku.
Po godzinie jazdy po lesie (nawierzchnia: ubita ziemia, dość dużo pod górę) dotarliśmy do wodospadu Krimml. Na campingu zostawiliśmy rzeczy i obiecaliśmy wrócić po trzech godzinach, więc zwiedzanie było krótkie. Wejście kosztuje 2,50 euro (nie ma studenckich, są tylko dla dzieci do lat 15), naprawdę warto wejść.
Przy okazji: jest to dobre miejsce żeby nabyć kapelusze tyrolskie. Nie kupiliśmy ich tam bo myśleliśmy że później będzie taniej, potem szukaliśmy wszędzie po drodze, im dalej od wodospadu tym było drożej i teraz nie mamy kapelutków.
W trakcie wariackiej podróży pociągiem zgubiłam zapięcie do roweru, dlatego na czas wejścia na wodospady musieliśmy nasze pojazdy ukryć w krzakach (nie wolno wprowadzać rowerów; zresztą, na takich podjazdach i tak bym umarła). W ogóle się o nie nie martwiliśmy bo okolica wydawała się bardzo bezpieczna i nikt by się nie pokusił na nasze rowerki.
Wodospad wypływa z lodowca jako strumień Krimmler Ache, ma 380 metrów wysokości i składa się z trzech progów. Nie dotarliśmy na samą górę, do najwyższego progu, bo mimo szybkiego tempa kończył nam się czas. Turystów jest bardzo wielu, ścieżka stroma (szybko się nabiera wysokości), ale nawierzchnia dobrze zrobiona więc bez problemów wejdą po niej nawet starsze osoby. Po drodze jest wiele platform widokowych.
Za średnim progiem jest schronisko Gasthaus Schonangerl i dobre miejsce aby posiedzieć i zrelaksować się.
Woda rzeczki Krimmler Ache ma piękny, turkusowy kolor i jest bardzo czysta, jednak jej temperatura to niewiele ponad zero stopni. Są odważni którzy w niej moczą nogi, ja po sekundzie miałam dość.
Wracaliśmy już nie Radwegiem, ale po prostu szosą. Zjazd był wspaniały, pięć kilometrów cały czas w dół. Jednak już przy campingu pomyliłam wjazdy, na pełnej prędkości wzięłam zakręt na szutrze i oczywiście rozwaliłam sobie całe kolana (mam blizny do tej pory…). No cóż, tak to jest jak się za bardzo wierzy we własne siły.
O drodze do Zell am See nie ma się co rozpisywać, bo przecież już ją robiliśmy w jedną stronę. Napiszę tylko, że ścieżka chce prowadzić przez miejscowości i dobre punkty widokowe, ale jeśli nie mamy na nie ochoty lub czasu to w niektórych miejscach da się uparcie jechać wzdłuż rzeki: nie ma wtedy podjazdów, nie ma kręcenia. Oznaczona jest zazwyczaj tylko jedna trasa, jednak można znaleźć wiele równoległych ścieżek i sobie wybrać jedną z nich. Nie polecamy szosy, jest bardzo duży ruch.
Oto trasa zrobiona dnia drugiego (koło 70 km), dojechanie z Krimml do Zell am See zajęło nam koło czterech godzin, uważam że tempo mieliśmy całkiem przyzwoite, ale dużym problemem były moje kolana, które strasznie bolały.
Noc spędziliśmy na najdroższym campingu w okolicy: Sportscamp Woreflgut w Bruck an der Großglocknerstraße. Jest on nastawiony bardziej na kampery i bogatych Austriaków. Owszem, mają tam muzykę w prysznicach, meleksy i całość jest bardzo zadbana ale 20 euro za jeden namiot dwuosobowy to o wiele za dużo. Dobrze, że koło nas był właściciel/menedżer campingu bo pani recepcjonistka chciała nam policzyć 25 bo niby za rowery to jak za auto (nie wiem z której strony).
Gdybyśmy wiedzieli, tobyśmy pojechali na camping Sudufer, jest niewiele dalej nad jeziorem i wygląda na tańszy.
Nocować na dziko zapewne się da na upartego w lesie, ale wzdłuż ścieżki wszystkie łąki są ogrodzone.
Ach tak, Tomek jest posiadaczem najfajniejszej rzeczy campingowej na świecie: turystycznego palnika gazowego. Wcześniej nie miałam pojęcia że coś takiego istnieje, a teraz nie mogłabym bez tego się obyć (wiem, że to wydaje się dziwne… ale po prostu nie przychodziło mi kupienie takiego wynalazku do głowy, a teraz nie mogę się bez niego obyć). Gotujemy sobie na tym makarony, smażymy kiełbaski a czas potrzebny do wytworzenia wrzątku to jakaś minuta.
Następna część – z Zell am See do Lofer
Dziś trafiłam na twój blog po raz pierwszy i chciałam zostać na dłużej, ale przeczytałam to zdanie: „W ogóle się o nie nie martwiliśmy – w okolicy jest niewielu imigrantów i przeważają Austriacy, czuliśmy się bezpiecznie” i już mi przeszła ochota. Szkoda.
Hej Wanda,
Niestety nie zauważyłaś, że post pisałam 4 lata temu. Minęło sporo czasu i moje zdanie na ten temat uległo drastycznej zmianie. Nie jestem jednak w stanie przeredagować wszystkich tekstów więc ten słaby komentarz został.
Przykro mi bardzo że tak szybko mnie osądzasz, zwłaszcza że nigdy już podobna opinia nie pojawiła się na blogu.