P

Pamukkale i powrót do Polski

Następny przystanek w Turcji: Pamukkale, największe i najsłynniejsze na świecie tarasy wapienne…

Poprzednia część: Kapadocja.

Z Goreme do Pamukkale (680 km) jedzie się całą noc. Autobus jest, jak wszystkie firmowe w Turcji, niezwykle komfortowy i ładny, ale wiadomo jak się śpi w autobusie: gorzej niż kiepsko. Niektórzy zajęli sobie miejsca podwójne, my musieliśmy się nieźle nakombinować aby przetrzymać tę noc. Nie pomagały nam klaksony.

Właśnie, klaksony. Najbardziej denerwującą rzeczą w Turcji są klaksony. Każdy na drodze nadmiernie wykorzystuje tę funkcję w swoim pojeździe. Prowadzący autobus trąbi gdy podjeżdża na przystanek, by zwabić klientów, kierowca samochodu gdy widzi znajomego, super dziewczynę (to znaczy mnie), żeby oznajmić że jedzie, bo się zdenerwuje, bo się spieszy i chce przejechać szybciej, bo przeprasza i bo dziękuje. Na ulicach całej Turcji panuje całodobowy zgiełk, przy wyborze miejsca do spania trzeba jak ognia unikać ruchliwych szos (nasze okno w Stambule wychodziło na duże skrzyżowanie i w nocy, mimo strasznego upału, musieliśmy je zamykać).

Nic nie przebije jednak tureckich tirowców. Oni z trąbienia uczynili sztukę. Instalują sobie klaksony mające wygrywać różne melodyjki i jadą tak, cały czas mając je wciśnięte. Po prostu nie do wiary.

Po takiej właśnie ciężkiej nocy dotarliśmy 1 sierpnia 2009 do Pamukkale. Była godzina szósta, kierowca pokazał nam gdzie jest najbliższa knajpa a gdzie hotel, wszyscy się rozeszli i rozjechali.

Wioska przy Pamukkale ma jedną ulicę reprezentacyjną, dwa drogie hotele przy szosie i właściwie na tym koniec. Nie ma żadnego bankomatu, kantoru, nawet żadnego sklepu, kompletnie nic. Tego się nie spodziewaliśmy.

Ostatni raz pieniądze z konta wyciągaliśmy w Stambule i naiwnie mieliśmy nadzieję że uda nam się to zrobić w Pamukkale. Nie udało się, obeszliśmy wioskę wielokrotnie.

Przy wylocie tej ulicy reprezentacyjnej, po drugiej stronie szosy znajduje się Pamukkale. Na początku widzi się coś, co przypomina jęzor lodowca – jest tak pięknie białe – i budkę kasy. Tam można dowiedzieć się, że bilet kosztuje około 35 zł za osobę (właściwie myślałam że jest taniej, ale przypomniało mi WikiTravel; na żadnej oficjalnej stronie tego nie znalazłam, ale na tej stronie Dinizli i Pamukkale można się za to dowiedzieć czegoś o kogutach).

W tamtej chwili bardzo mocno zwątpiliśmy w sens życia i wycieczki (przynajmniej ja), ale co robić, ósma rano, cała noc jazdy nie może się tak po prostu zmarnować. Poszliśmy na spacer. A potem zrobiliśmy coś dziwnego.

DSC_0531

Poniższych czynności nie należy wykonywać:

Nie należy iść szosą w lewo od kas (w kierunku przeciwnym niż Dinizli) wzdłuż Parku Narodowego. Po ok 2 km nie należy skręcać w pierwszą polną drogę w prawo i iść w stronę masywu. Następnie nie należy się wspinać na górę aby się dostać za darmo do Pamukkale. W tym linku jako A jest oznaczona wioska Pamukkale, jako B miejsce gdzie nie należy się wspinać.

My tak nie zrobiliśmy: my szliśmy w sandałach po jakichś kłujących trawach i krzakach w straszliwym upale, myśląc że chociaż z daleka popatrzymy na słynne tarasy. W pewnym momencie po prostu weszliśmy na górę, nie mając pojęcia że się dostaliśmy do Parku Narodowego. Drogie władze Pammukkale, gdyby w okolicy był bankomat, to by się w ogóle nie wydarzyło.

Wyszliśmy prosto na starożytne miasto Hierapolis, a dokładniej w jego części cmentarnej. Było zbudowane około III wieku p.n.e. i już w tamtych czasach służyło jako uzdrowisko. Warto chwilę po nim pospacerować, bo jest bardzo dobrze zachowane, a największe wrażenie robi amfiteatr.

Polecam jednak zwiedzanie Pamukkale i Hierapolis w innych terminach niż przełom lipca i sierpnia, może wrzesień? Poprzedniego dnia kompletnie spaliło nas słońce Kapadocji, więc bardzo ciężko przeżyliśmy Pamukkale, wykorzystując każdą okazję, żeby się zanurzyć w wodzie albo schować w cieniu.

Na nasze szczęście zbudowano tam wiele basenów z wodą wapienną w których można się moczyć ile chce.

Właśnie, o co w ogóle chodzi w Pamukkale?

Miejsce jest położone na linii pęknięcia skorupy ziemskiej, spod niego wytryskują wody bogate w wapień i dwutlenek węgla. Na powierzchni wytwarza się węglan wapnia i osadza na wszystkim na co napotka. Proces ten trwa już wiele tysięcy lat, ogromny teren wygląda jak pokryty śniegiem, nawet w wiosce na dole wzdłuż wapiennych rzeczek tworzy się biały osad. Najsłynniejsze są jednak utworzone w ten sposób tarasy/baseny.

Kiedyś każdy mógł podejść do nich, wykąpać się. Na górze wybudowano hotele, był nawet dozwolony ruch motorowy. Zauważono tylko, że miejsce szybko niszczeje, budynki rozebrano, jest absolutny zakaz wjazdu. Po wapiennych skałach można teraz chodzić tylko boso, a turystów są miliardy chociaż na moich zdjęciach jak zwykle nie widać.

Pamukkale

Na szczęście wszędzie gdzie się dało stworzono sztucznie baseny z wodą wapienną, które w sumie niewiele się różnią od „oryginalnych”. Dno jest galaretowate, wapień twardnieje dopiero na słońcu. Same skały są bardzo szorstkie, więc nawet mimo spływającej po nich wody nie ma obaw, że się poślizgniemy.

Woda w niektórych miejscach osiąga nawet 36 stopni ciepła, ale są też baseny chłodniejsze. Podziwiam islamskie kobiety które przy tej piekielnej pogodzie (było ok. 40 stopni!) nosiły pełne, czarne (!) ubranie i moczyły w wodzie nogi tylko do kostek. A nawet potępiająco się na mnie patrzyły, gdy sobie paradowałam w kostiumie kąpielowym!

Autostop z Pamukkale do Izmiru

Po takim upalnym dniu koło godziny 2 po południu postanowiliśmy wracać do Stambułu. Nadal nie mieliśmy żadnych pieniędzy, więc wybraliśmy stopa: po prostu wyszliśmy na szosę w stronę najbliższej dużej miejscowości, Dinizli. Podstawowa wskazówka dotycząca autostopu w Turcji: zawsze należy mieć dziewczynę, najlepiej o jasnej karnacji. Zatrzyma się trzecie auto.

Szybko dotarliśmy do Dinizli, spodziewając się stamtąd pojechać pociągiem do Stambułu (do pokonania było ok 650 km, namiot został w Stambule a robiło się już późno, więc cała droga stopem nie wchodziła w grę).

Okazało się oczywiście, że pociągi jeżdżą tam co trzy dni, a za autobus życzą sobie ponad stu złotych za osobę. Zdecydowaliśmy się więc jechać do Izmiru (około 250 km dalej) bo stamtąd częściej jeździły pociągi.

Bo szybkim posiłku stopowanie znowu nie sprawiło nam większego problemu, Dinizli jest niewielkie więc staliśmy praktycznie w centrum miasta, na głównej drodze na Izmir. Dość szybko zatrzymał się kierowca ciężarówki i jechaliśmy z nim praktycznie przez 200 km podczas których Michał próbował porozumiewać się na migi a ja zasnęłam – dzień był bardzo wyczerpujący.

Najbardziej stresujące momenty były jeszcze przed nami.

Kierowca nie jechał główną drogą, więc musieliśmy mu całkowicie zaufać. Wysadził nas kawałek od Izmiru na dość ruchliwej szosie bez pobocza i zaczynało się ściemniać, więc na następny stop trochę sobie poczekaliśmy. Wreszcie zatrzymał się autobus – my zaczęliśmy pokazywać, że nie chcemy nim jechać i w ogóle nie mamy pieniędzy: „No money for ticket” każdy zrozumie. Na szczęście pozwolili nam jechać za darmo.

Ta przejażdżka była fantastyczna. Kierowca i kontroler/sprzedawca biletów byli niezwykle mili, pewna staruszka uczyła mnie tureckiego, a z tyłu siedziały trzy młodziutkie i całkowicie przykryte muzułmanki w nikabach. Jako tapety telefonów miały emo-czaszki. Na miejscu byliśmy koło 22.

Dworzec autobusowy w Izmirze jest daleko od centrum, więc dostaliśmy się na kolejowy tylko dzięki uprzejmości naszego kierowcy, który poprosił kolegę, aby nas do niego podrzucił. Po drodze próbowaliśmy skorzystać z bankomatu ale nie zadziałały nam karty, więc byliśmy już bardzo spanikowani. Jeszcze gorzej było zobaczyć, że na peronie stoi właśnie pociąg do Stambułu, a następny jest za 6 godzin! Kiedy ja zajmowałam się błaganiem na migi o wpuszczenie nas do pociągu, Michał poszedł do bankomatu – tym razem na szczęście zadziałał! Konduktorzy nie chcieli nas wpuścić, pociąg już był przepełniony, ale wstawił się za nami tłum ludzi na peronie, więc znalazły się dla nas dwa miejsca rezerwowe (później wyszło na to, że można było nawet stać w przejściach). Szczęśliwi, że nam się nareszcie udało, pojechaliśmy do Stambułu.

Na miejscu byliśmy koło szóstej rano, widok morza o tej porze był dla mnie niesamowity, bo rzadko zdarza mi się być na nogach o tej godzinie.

Niestety, po przespaniu paru godzin u Latifa okazało się, że w Kapadocji zatruliśmy się przeterminowanymi ciastkami (które później też jedliśmy w Pamukkale), więc kolejne dwa dni leżeliśmy wyczerpani w łóżku… całe szczęście, że niedaleko była apteka, więc (dzięki tłumaczowi Google Translate) udało nam się kupić lekarstwa na żołądek.

Przyszedł już czas zbierać się do domu… Decyzję podjęliśmy właściwie w parę chwil, napisaliśmy pożegalny list do Latifa i piątego sierpnia 2009 (z bólem serca!) wyjechaliśmy ze wspaniałego Stambułu.

Autostopem ze Stambułu do Polski

Ze Stambułu najgorzej jest wyjechać. Miasto jest po prostu wielkie (naprawdę, gdy się zwiedza i ogląda to tego się tak nie widzi, zauważa się to dopiero gdy się z niego wyjeżdża). Najlepiej jest trafić na obwodnicę i próbować się przesuwać po kawałku w stronę Edirne (tabliczka nie zaszkodzi). Hitchwiki zaleca jechać z Taksim do dworca autobusowego który jest przy drodze na Bułgarię i jest to na pewno łatwiejszy sposób niż to, co myśmy wyczyniali. Po prostu pytaliśmy ludzi, jak się dostać w okolice obwodnicy (zajęło to strasznie dużo czasu). Kiedy byliśmy na miejscu z trudem znaleźliśmy sposób na dostanie się na drugą stronę autostrady – jest bardzo ruchliwa.

Największy problem sprawiło jednak samo dogadanie się gdzie chcemy jechać – co druga osoba próbowała zawieźć nas na dworzec autobusowy (pomaga mówienie „No gare” = „nie dworzec”), więc trochę pokręciliśmy. Na obwodnicy (czy tzw. drodze podmiejskiej) jest bardzo duży ruch, więc z jednej strony łatwo było złapać stopa, ale z drugiej wyjechanie ze Stambułu zajęło nam około sześciu godzin! Na szczęście wreszcie udało się złapać kogoś, kto zawiózł nas 50 km od miasta.

Zaczynało się już ściemniać, kiedy ponownie stanęliśmy na autostradzie łapać stopa. Staliśmy koło pół godziny, zrobiło się już ciemno i powoli godziliśmy się z myślą, że trzeba będzie przespać noc w namiocie przy drodze.

Na nasze ogromne szczęście zatrzymał się turecki tir jadący do… Monachium! Prowadziło go dwóch kierowców, dostaliśmy nawet stosunkowo duże łóżko dla siebie. Jeden z nich mówił po rosyjsku więc zaprzyjaźniłam się z nim: tak bardzo, że stwierdził, że chciałby zostać moim ojcem.

Z Michałem zdecydowaliśmy się jechać z nimi do Węgier, było fantastycznie. Trasa prowadziła przez Rumunię, więc zobaczyliśmy coś nowego, kierowca opowiadał różne historie z podróży, a kiedy zasnęłam postanowił namówić Michała na prostytutki: w Bułgarii młoda i ładna to 15 euro, ale starsza i gruba już nawet koło pięciu.

Mnie najbardziej rozwaliła historia jego małżeństwa: ożenił się mając mniej niż 20 lat z dziewczyną mającą lat 13. Teraz, gdy on pracuje jako kierowca, widzą się raz na wiele miesięcy i nie dłużej niż tydzień, ale on i tak tego nie wytrzymuje: jego żona cały czas narzeka, o coś ma pretensje, krzyczy. Dlatego sprawił sobie wiele kobiet w różnych częściach Europy i „kocha je bardziej niż własną żonę”.

Na Węgrzech, niedaleko Balatonu, wysadzili nas o czwartej rano. Tak bardzo chciało nam się spać, że nie przejmując się niczym po prostu rozbiliśmy namiot na stacji benzynowej niedaleko McDonalds’a i przespaliśmy w nim do dziesiątej. Był plan zebrać się o szóstej, ale nikt nas nie wyganiał, a byliśmy bardzo zmęczeni…

 

Stopa w okolice Balatonu złapaliśmy bardzo szybko, bo byliśmy przecież na stacji. Potem dojechaliśmy na gapę pociągiem do miejscowości Siofok (byłam tam kiedyś na kolonii), rozbiliśmy namiot na polu campingowym i… poszliśmy spać. Dwa dni nad jeziorem spędziliśmy praktycznie wyłącznie na spaniu, ewentualnie wieczorami na kąpieli.

Ósmego sierpnia autostop do Budapesztu znowu nie był problemem, wprawdzie dostanie się na autostradę zajęło nam sporo czasu ale później poszło łatwo.

Największe kłopoty zaczęły się w Budapeszcie.

Autostopem z Budapesztu do Polski

Na pewno nie jestem jedyną osobą, która to powie: stop z Budapesztu do Polski to masakra. Spodziewaliśmy się, że szybko dojedziemy (w sumie to przecież „tylko” 400 km), ale męczyliśmy się prawie dziesięć godzin.

W Budapeszcie bardzo długo wyjeżdżaliśmy z miasta, kierując się GPSem w komórce Michała. Była godzina 15.30, kiedy próbowaliśmy szczęścia prawie w mieście, przy drodze prowadzącej na Słowację, po godzinie podjechaliśmy autobusem kawałek dalej. Łapaliśmy i jednocześnie szliśmy w stronę drogi szybkiego ruchu, E77. Pierwszy raz ktoś stanął dopiero koło 18. Droga jest wąska, praktycznie bez pobocza i bardzo ruchliwa, więc autostop stanowi tam ogromny problem i kierowca naprawdę musi bardzo chcieć żeby się zatrzymać. Na granicy ze Słowacją byliśmy o 19.30, pokonując tylko 85 km.

Udało nam się złapać tir z polskim kierowcą, który zawiózł nas do Rabki. Pół godziny po północy nie liczyliśmy za bardzo na to, że ktoś nas jeszcze weźmie, ale byliśmy tak blisko domu że próbowaliśmy łapać. Skrzyżowanie w Rabce są doskonałym do tego miejscem: są tam światła, zatoczka dla autobusów i latarnia, więc wystarczy tylko czekać na czerwone. My mieliśmy ogromne szczęście i o pierwszej w nocy wzięła nas para wracająca z Tatr – jesteśmy im bardzo bardzo wdzięczni! Bierzcie proszę autostopowiczów, Polacy!

Podsumowanie wyjazdu:

Ciężko w to uwierzyć, ale trzy tygodnie wakacji w Turcji z przejazdami kosztowały nas 1200 zł za dwie osoby. Tym razem nie powiem, żebyśmy bardzo oszczędzali – jedliśmy w restauracjach, kupowaliśmy pamiątki i jeździliśmy autobusami.

Bardzo przydał nam się laptop komórka z GPSem, wszyscy hości mieli wifi i w niektórych miastach można było znaleźć hotspot.

Na jakikolwiek autostop zawsze należy brać namiot, karimatę i śpiwór. Przydają się nie tylko do spania na drodze, ale też w parkach (choć trochę wstyd) i u hostów.

No i w Turcji nie można liczyć na bankomaty, więc zawsze mieć więcej pieniędzy niż mniej, przy okazji też dobrze wziąć 20 dolarów na wizę.

Stop w Turcji jest banalny, bo ludzie są bardzo życzliwi. Myślę, że jakby ktoś chciał podróżować tylko w taki sposób mógłby to robić bez żadnego problemu, nam udawało się łapać nawet w nocy.

Wyjazd był naładowany wrażeniami, zobaczyliśmy wiele przepięknych miejsc i poznaliśmy wspaniałych ludzi. Wprawdzie po powrocie odsypialiśmy przez tydzień, ale było warto!

KategorieTurcja
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

  1. Marta Ząber says:

    Czytam i czytam i czytam i uważam, że wspaniale robisz to co robisz!!!, ale…No niestety muszę miec jakies ale. Mówisz często, że robisz bardzo duzo zdjęć, a w postach mi ich brakuje i to bardzo! Noty o podróżach powinny być nimi wypełnione, nie potrafię sobie pewnych rzeczy wyobrazic i ciagle wskakuje do wyszukiwarki google (po pewnym czasie to męczące) :) dzieki za uwage! Pozdrawiam!

    1. Aleksandra says:

      Dzięki wielkie za komentarz :) Możesz dokładniej napisać o które rzeczy Ci chodzi? Bo jeśli na przykład o ten post to z nim jest taki problem, że był pisany 6 lat temu i dużo się od tego czasu zmieniło, ale dalej jest tu 16 zdjęć które uznałam za najlepsze z wycieczki :)

      1. Marta Ząber says:

        Jeeeeeeej, nawet tego nie zauważylam :D bardzo dobrze czyta się Twoje posty, ale tak jak wspomniałam, na prawde brakuje mi zdjęć, ogólnie, tego co widzialas, co Cie zachwyciło. Patrzę teraz na nowsze posty (np 2013) i widzę, że jest ich dużo więcej :) zwracam honory! :)))

  2. Jola says:

    Byliśmy w Pamukkale w 2014 r. Już nie można wejść na tarasy, zostają jedynie te betonowanie. Wprawdzie mąż twierdzi, że to bez różnicy, ale ja do dziś czuję rozczarowanie, choć oczywiście pojechać i tak warto. Kapadocja….. tam trzeba pojechać koniecznie :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *