Pierwszy przystanek w pierwszej „poważnej”, i dalekiej, podróży: Amsterdam.
Wyprawa autostopem Amsterdam-Bruksela-Paryż
Nasza podróż Amsterdam-Bruksela-Paryż zaczęła się tak właściwie w Jabłonce, niedużej wiosce około 15 km od granicy ze Słowacją. Mój (już dawno były) chłopak Michał i ja postanowiliśmy pojechać na małą wycieczkę do Orawicy, tak żeby było za granicę i niedaleko. Dostaliśmy się busem do tej całej Jabłonki ale na miejscu okazało się, że odkąd granice są otwarte nie ma już sposobu dostać się na Słowację żadnym autobusem.
Ponieważ zostaliśmy pozbawieni innego wyboru, szliśmy szosą w stronę Słowacji i łapaliśmy stopa. Szybko okazało się, że nie jesteśmy jedynymi szukającymi transportu w tej okolicy: spotkaliśmy dwóch chłopaków, Maćka i Jarka. Jednak ich celem podróży nie była jakaś marna Trstena: jechali właśnie autostopem do Iranu. Bardzo spodobała nam się ta idea i chyba wtedy po raz pierwszy zaczęliśmy się zastanawiać nad tego typu podróżami. Zresztą, mieliśmy jeszcze szansę pogadać z nimi wieczorem przy piwie i wódce w namiocie. Zrealizowali swój cel i z tego co wiem nadal jeżdżą stopem w różne ciekawe miejsca (niestety ich strona już nie działa, ale można poczytać wywiady z Maćkiem tu i tu. Zresztą, Maciek teraz pracuje w MSZ).
Po powrocie ze Słowacji szybko podjęliśmy decyzję: jedziemy stopować do Europy (nie chciałam oczywiście jechać na początek do Iranu). Zupełnie spontanicznie kupiliśmy bilet autobusowy (przez cały wyjazd bardzo gonił nas czas – Michał miał egzamin poprawkowy) i jeszcze tego samego dnia, czyli 24 sierpnia AD 2008 już jechaliśmy do Amsterdamu. O bilecie raczej nie ma co wspominać, kosztował chyba z 200 złotych, przy czym autobusy do Amsterdamu jeżdżą z dworca PKP w Krakowie codziennie.
Rano byliśmy w Amsterdamie. Pierwsze spostrzeżenie: dużo rowerów. Bardzo dużo rowerów. Wszędzie ścieżki rowerowe. Wszystko od linijki, nawet jeśli coś jest w kontrastowym kolorze, to harmonia jest nadal zachowana.
Ze wstydem muszę przyznać, że większość czasu tego dnia spędziliśmy szukając wifi. A wszystko dlatego, że nie mogliśmy znaleźć miejsca do noclegu przez couchsurfing. Niestety, cs jest najwyraźniej bardzo popularny w Amsterdamie, bo nie dostaliśmy pozytywnej odpowiedzi ani na jeden z prawie 50 maili, które wysłaliśmy tego dnia.
Jeszcze o wifi: chodzenie z laptopem (wówczas nie miało się komórki z wifi…) opłaciło się. Sygnał emituje American Bookstore, który znajduje się tutaj.
Było dosyć zimno…. no i jeszcze jeden negatywny aspekt sytuacji: z brakiem miejsca do spania wiązał się brak miejsca do zostawienia bagażu, a na pomysł włożenia go do przechowalni na dworcu wpadliśmy o wiele za późno.
Taki był ten pierwszy dzień bardzo nieudany. Chyba nie muszę wyliczać, ile razy powiedziałam Michałowi, że „zbieram się stąd natychmiast i jadę do domu!”…?
Na szczęście, później było już lepiej. Znaleźliśmy fajny camping, wcale nie drogi (biorąc pod uwagę, że w hostelu za pokój 20-osobowy chcieli od nas 40 euro…), świetnie położony i dodatkowo bardzo hipisowski.
Jak widać, następnego dnia humor mi już dopisywał, chociaż do czwartej rano jacyś francuzi robili narko-imprezę. Jednak ciepły prysznic mi to wszystko wynagrodził…
Dość dużo czasu zajęło nam znalezienie „Dzielnicy czerwonych latarni„. Wprawdzie na każdym kroku mijaliśmy sex shopy zwykłe i sex shopy dla gejów (z bardzo ciekawymi wytrynami), kondomerie (zresztą ich strona jest bardzo profesjonalna merytorycznie) i inne muzea seksu, ale do słynnej dzielnicy trafiliśmy po ok. 1,5 godzinnych poszukiwaniach.
Wrażenia? Nic takiego. W sumie wygląda to tak, jak to sobie każdy wyobraża po licznych filmach i zdjęciach z Amsterdamu: dwie ulice, między nimi parę wąskich przejść; witryna, w każdej z nich kobieta (do wyboru do koloru – w przeności i dosłownie); mężczyźni „umawiają się” z nimi przez szybę, wchodzą do drzwiczek obok, zasłaniają zasłonki i spodziewam się, że tam poważnie rozmawiają o filozofii. Pokoiki wyglądają przytulnie, w każdym prysznic.
Drugi dzień spędziliśmy bardziej aktywnie, co niestety odbiło się na naszym stopowaniu. Dopóki znaleźliśmy dobre miejsce na stacji benzynowej na drodze A2 do Utrechtu, było już ciemno. Podobno w Amsterdamie jest oficjalne miejsce autostopowe, my z niego nie korzystaliśmy, tylko słuchając rady z tej strony wsiedliśmy w tramwaj z Martin Luther Park, później przez chwilę szliśmy obok dosyć ruchliwej drogi do najbliższej stacji i tam czekaliśmy na łut szczęścia.
Najpierw złapaliśmy osobówkę, później tira, którego kierowca był bardzo inteligentnym człowiekiem. Niestety, za Utrechtem nie pojechaliśmy E311 jak planowaliśmy, tylko dalej A2 w stronę s’Hertogenbosch i utknęliśmy na całą noc na stacji dosłownie 30 km od tego miasta. Było naprawdę zimno i nieprzyjemnie, ale o godzinie 1 w nocy już nie chcieliśmy ryzykować łapania stopa i zaszyliśmy się w śpiworkach do rana.
Następnego dnia wcześnie rano złapaliśmy jakiegoś pana, który nie chyba nie bardzo wiedział, co to jest autostop (albo wyglądaliśmy na bardzo zmęczonych i głodnych) i który dowiózł nas na dworzec w s’Hertogenbosch (holendrzy czytają tę nazwę „dembosz”).
Nie byliśmy oczywiście zainteresowani biletami do Antwerpii czy Brukseli, były bardzo drogie, więc nie zastanawiając się zbyt długo zaczęliśmy szukać autostrady.
Całkiem spodobało mi się to miasto, było niewielkie ale czyściutkie i bardzo zadbane.
Parę miesięcy temu dowiedziałam się, że mają świetny system komunikacji miejskiej – samochody zostawiają na parkingach poza miastem, a sami do pracy dojeżdżają licznymi autobusami. Starówka jest całkowicie zamknięta dla samochodów, wspaniałe. Ten filmik świetnie obrazuje do jakich wspaniałości może to doprowadzić. Poza tym od 2009 mają bezpłatne wypożyczalnie rowerów!
Dodatkowo mają pomnik smoka. Cudowne miejsce.
Okazało się niestety, że s’Hertogenbosch nie jest takie małe na jakie wygląda i po paru godzinach chodzenia z plecakami w poszukiwaniu autostrady mieliśmy go już serdecznie dość. Bardzo nas ucieszył znak, że się skończył.
Od tego momentu poszło nam już lepiej – dotarliśmy bez problemów do Antwerpii. Przez granicę przewiózł nas kierowca marokański, który mieszka w Belgii, ale co jakiś czas szmugluje haszysz z Maroka do Holandii. Wracał właśnie z jednej z takich eskapad i bardzo się cieszył, że na promie na Gibraltar nikt nie sprawdzał jego dachu, bo to właśnie w nim miał ukryte parę kilo trawy.
W Antwerpii zdążyliśmy właściwie tylko napisać „Brussels” i zrobić pamiątkowe zdjęcie – po minucie zatrzymał się luksusowy samochód pracownika Parlamentu Europejskiego a my, brudni, zaspani, głodni, wsiedliśmy do służbowego Merca i ekspresowo dojechaliśmy do Brukseli (po prawie dobie od wyjazdu z Amsterdamu).
Pełna przygód wyprawa… Amsterdam jest dla mnie trochę przereklamowany. Fajne to miasto, ale wszystko tak szybko biegnie, że nawet nie miałem na dobrą sprawę czasu na zrobienie fajnych fotek podczas mojej wyprawy, bo tylko bieg i bieg… Przygoda z marokańskim przemytnikiem bardzo ciekawa… haha :)