Zapraszam do podążenia naszymi śladami podczas kolejnej wyprawy na piękną, dziką i tajemniczą Sardynię.
Gdy ostatnim razem startowaliśmy z lotniska w Cagliari na Sardynii, nasze myśli krążyły wokół jednego: co zrobić, żeby jak najszybciej tam wrócić? Okazało się, że nasze marzenia spełniły się szybciej niż podejrzewaliśmy – kupiliśmy bilety jeszcze w lutym i odtąd myśli o naszej ulubionej wyspie ogrzewały nas w chłodne dni.
Tydzień temu wróciliśmy z Sardynii, a ja do tej pory nie ochłonęłam… Tyle wrażeń, tyle miejsc i tyle emocji – wszystko to sprawiło, że nawet nie zauważyłam, jak minął ten czas, a ja znowu jestem w domu!
Wylot, nocleg i troszkę Cagliari
Pakujemy się w cztery osoby do jednego bagażu nadawanego, bo w planie mamy noclegi w namiotach, które nie przeszłyby w podręcznym. Jest ciężko, trzeba wyrzucić dużo mniej-potrzebnych rzeczy, trochę pokopać mój plecak.
Wybrane przeze mnie noclegi na Sardynii:
Szukaj najlepszych noclegów na SARDYNII!
Z Krakowa do Cagliari wylatujemy Ryanairem w piątek wieczorem. Na miejscu jesteśmy trochę przed północą, na szczęście mamy już zarezerwowane auto w firmie Firefly. Jest to ta sama spółka u której wynajmowaliśmy w październiku, ale zmienili nazwę (wcześniej było Advantage).
Przed wyjazdem przeczytaliśmy parę negatywnych opinii o wypożyczalni samochodów Firefly na TripAdvisor – podobno zdarza im się bez wyraźnego powodu ściągać pieniądze z karty kredytowej – nam się to (na szczęście i odpukać!) nie zdarzyło i nie mieliśmy żadnych nieprzyjemności, jednak zaznaczam, że nie można im ufać w 100%. Podobno dobrze jest zrobić parę zdjęć autu, żeby się nie przyczepili przy oddawaniu. Tak też robimy, dodatkowo, na wszelki wypadek, kupujemy ubezpieczenie Super Cover.
(dokładne informacje na temat wynajęcia auta na lotnisku w Cagliari i dojazdu do miasta można znaleźć tutaj)
Po wynajęciu srebrnego Forda Fiesty jedziemy szukać sobie miejscówy na rozbicie namiotu na dziko. Nie jesteśmy jakimiś chojrakami żeby nocować w środku miasta, więc po prostu odjeżdżamy od Cagliari na Wschód wzdłuż morza. Zjazd na plażę Cala Regina wygląda dość dobrze, są tam nawet jacyś inni ludzie – rozkładamy nasze namiociki i wskakujemy w śpiwory.
Mimo szumnej nazwy i wspaniałych widoków na morze, naszemu noclegowi daleko do królewskiego. Przede wszystkim dlatego, że nocą nad morzem jest strasznie zimno i wieje, przez co wszyscy nieźle przemarzliśmy. Poza tym (podobno – informacji nie udało się na 100% potwierdzić) nie wolno na Sardynii biwakować gdzie się chce, więc trochę baliśmy się Karabinierów.
Dlatego już przed ósmą pakujemy namioty i jedziemy z powrotem do Cagliari – na zakupy. Nie zwiedzamy tego miasta, bo planujemy to zrobić przed wylotem do domu. Oczywiście nam się to nie udaje. Trudno, nie można mieć wszystkiego.
Pogoda jak na razie: chłodno (koło 17 stopni), ale słonecznie. Wspólną decyzją i według dokładnie rozpisanych planów (tak tak, wyjątkowo mieliśmy takowe!) jedziemy jednak na północny zachód. A im dalej… tym więcej chmur.
Półwysep Sinis
Nie przejmując się tym specjalnie, po dwóch godzinach od wyjazdu z Cagliari docieramy do półwyspu Sinis, do miejscowości San Giovanni di Sinis.
Znajduje się tam kościół o tej samej nazwie. Wybudowany z piaskowca w VI wieku n.e. zachwyca swoją prostą budową i bezpretensjonalnością. Wewnątrz jego ściany są pokryte zielonym nalotem (jakiś rodzaj mchu).
Po wyjściu ze świątyni idziemy zjeść śniadanie na pobliskiej plaży. Morze wyrzuciło na nią stworzonka zwane velella z meduzowatych – przypominają z wyglądu małże, ale są galaretowate. Podobno jest to normalne zjawisko, na zdjęciach wygląda nawet ładnie, ale niezbyt dobrze pachnie i ogólnie jest trochę paskudne.
Półwysep Sinis jest obszarem chronionym, z powodu swojej nieskażonej natury – wody zamieszkuje wiele niesamowitych gatunków zwierząt, w powietrzu fruwają rzadkie ptaki, a na ziemi: wydmy i przepiękne kwarcowe plaże (na przykład Is Arutas). My mieliśmy okazję zobaczyć tylko mały fragment tego półwyspu, jednak wydaje się on być idealnym miejscem na spędzenie spokojnych wakacji…
Po wspaniałym śniadanio-obiedzie nad brzegiem morza (co to było za śniadanie! Oliwki, ser kozi, pomidory – w supermarkecie oczy nam się rozbiegały od samego widoku śródziemnomorskich pyszności) idziemy dalej na półwysep San Marco. Znajdują się przy nim ruiny starożytnego miasta fenickiego – Tharros. Wejścia do niego „pilnują” cztery psy – pilnują to dużo powiedziane, bo zwierzaki po prostu sobie leżą i nie przejmują się turystami co chwilę przystającymi by je pogłaskać.
My nie wchodzimy do Tharros (chociaż teraz mi się wydaje, że było warto – podobno w czasach starożytnych miało największe znaczenie na całej wyspie) – również dlatego, że byliśmy już w starożytnym mieście Pula.
Idziemy za to na San Marco – widoki są przepiękne, bo z jednej strony półwyspu jest spokojna laguna przy Tharros, z od strony otwartego morza uderzają w niego silne fale.
Dwie wieże zbudowane były przez Hiszpan – nie wiem do tej pory, dlaczego na tej większej jest domek? Nie da się niestety wejść na szczyt.
Opuszczamy już miejscowość San Giovanni di Sinis i jedziemy na północ półwyspu Sinis, do przylądka Su Pallossu.
Przed wyjazdem wyczytaliśmy, że przy Su Pallossu jest kolonia kotów. Kiedyś w tym miejscu były popularne łowiska, więc rybacy dokarmiali kocury. Z czasem namnożyło się ich tyle, że powstała cała kolonia. Jako kociarze bardzo chcieliśmy to zobaczyć, ale najwyraźniej nie trafiliśmy tam, gdzie trzeba, bo żadnych kotów nie widzieliśmy… Było nam mega przykro, zwłaszcza że trochę dokładaliśmy drogi dla tych zwierzaków! Wprawdzie widoki były świetne, ale nic nie zastąpi chmary kotów na plaży.
Niepocieszeni musimy jechać dalej, do miasteczka Bosa. Liczymy na to, że skoro jest ono chętnie odwiedzane przez turystów, to znajdziemy tam jakiś camping…
W mieście Bosa okazało się jednak, że z noclegiem jest kiepsko. Jedyny camping w najbliższej okolicy jest otwarty dopiero od czerwca, ale tam nie widzieliśmy nawet zbyt wielu hoteli. Następnego dnia po drodze z Bosy do Alghero udaje nam się dostrzec camping (nie ma go w Internecie), jest nad morzem, więc spanie pewnie nie jest tam rewelacyjne. Ale przynajmniej legalne.
My o tym nie wiemy, nic nie znajdujemy i musimy z tego powodu szukać sobie noclegu na dziko (pytaliśmy w jednym gospodarstwie agroturystycznym czy nie możemy się u nich rozbić, ale nie byli zainteresowani i tłumaczyli się brakiem pozwolenia). Jeździmy przez chwilę po okolicy, nic nam nie pasuje. Udało się nam zauważyć dróżkę do kościoła św. Piotra i właśnie przy świątyni planujemy rozbić namioty.
Ogólnie mimo tego, że Bosę chętnie reklamują w folderach turystycznych i przewodnikach, to najwyraźniej odwiedzający to miasto po prostu przyjeżdżają tam rzucić okiem na domki, ale nie zostają na dłużej. Ciężko nam było nawet znaleźć restaurację! Trafiliśmy jedynie na pizzę na kawałki – muszę jednak przyznać, że była pyszna.
Po posiłku i spacerze po miasteczku jedziemy rozłożyć „obóz” – przy San Pietro kręcą się jacyś ludzie. Decydujemy się więc podjechać trochę bardziej w stronę Bosy i rozbijamy namioty w dobrze schowanym miejscu, za murkiem w gaju oliwnym.
Kościół San Pietro, o czym nawet wtedy nie wiedzieliśmy, jest najstarszym zachowanym budynkiem w Bosie (wybudowany jeszcze w XI wieku) i jedyną pozostałością tzw. Starej Bosy – starożytnego miasta rzymskiego. Oczywiście przy kościele musiał też być cmentarz, na co od razu zwróciłam uwagę, chociaż moim współtowarzyszom to jakoś nie przeszkadzało. Za to w naszym gaju oliwnym było świetnie – po poprzedniej nocy i intensywnym dniu spałam jak suseł.
rety, jakie widoki! pięknie :)
Dzięki :) Mi się mega podobają zdjęcia na Twoim blogu ale coś się nie mogę zalogować żeby Ci to napisać :D
:)
rety, jakie widoki! pięknie :)
Dzięki :) Mi się mega podobają zdjęcia na Twoim blogu ale coś się nie mogę zalogować żeby Ci to napisać :D
:)
O rety, rzeczywiście nie najlepsze miejsce na nocleg – w okolicach San PIetr był cmentarz! :)
O rety, rzeczywiście nie najlepsze miejsce na nocleg – w okolicach San PIetr był cmentarz! :)
A tak w ogóle, to świetna relacja!
Dzięki wielkie! :)
No właśnie, jak już tam podjechaliśmy i w nocy się przyjrzałam temu miejscu to tak mnie tknęło, że tam przecież musiał być cmentarz, tak jak zawsze koło kościołów… Jak powiedziałam o tym reszcie towarzystwa to im się już zupełnie odechciało tam nocować, brrr!
A tak w ogóle, to świetna relacja!
Dzięki wielkie! :)
No właśnie, jak już tam podjechaliśmy i w nocy się przyjrzałam temu miejscu to tak mnie tknęło, że tam przecież musiał być cmentarz, tak jak zawsze koło kościołów… Jak powiedziałam o tym reszcie towarzystwa to im się już zupełnie odechciało tam nocować, brrr!
Hej co prawda trochę czasu minęło od bieżących wpisów, ale…….no w zasadzie z restauracjami w Bosa nie ma specjalnie problemu. Znam co najmniej 3 z fajnym i dobrym jedzeniem, z czego jedna zaraz przed wjazdem na most w kierunku miasta (100 m) zaraz przy hotelu (z boku po lewej stronie) albo jak kto woli przy wyjeżdzie z miasta nomen omen. Dobre miejscowe jedzenie. Bosa nie jest może typowo turystyczna, ale z hotelami zasadniczo nie ma problemu. Jak mówiłem jeden jest przy moście zaraz po jego przekroczeniu, kilka jest z drugiej strony mostu – wsdłuż kanału, są też przy marinie oraz niedaleko plaży na wylocie z miasta od strony Modolo, Madomagas.
Dziękuję za polecenia! :) To prawda, wpis dość stary, więc na pewno się komuś przydadzą te informacje :)