Pisanie “Odetchnij od miasta” było moją cudowną przygodą. W ciągu roku nauczyłam się bardzo wiele, poznałam setki (!) niezwykłych osób i mam teraz za sobą świetne doświadczenie. Chciałabym opowiedzieć Wam o procesie powstawania “Odetchnij” i tym jak to wyglądało od środka.
Ostatnio na blogu mam jakąś ochotę na “podsumowania”. Mam potrzebę napisania o pewnych rzeczach i zamknięcia niektórych tematów, które krążą za mną od kilku już lat – być może chcę zamknąć jakiś rozdział w swoim życiu? Dać Wam znać, że zajmuję się czymś innym? A może jestem gotowa na kolejne wyzwania i nie myślenie już o przeszłości? W ciągu ostatniego roku bardzo dużo się u mnie zmieniło i Duże Podróże nie nadąża za tym za bardzo (niedługo będzie). Zaczynam też kolejny projekt – OiToucan, który jest sklepem z ekologicznymi produktami w rozsądnych opakowaniach. Jest też przede wszystkim cool i dla ludzi, których w sumie ekologia w ogóle nie interesuje, ale którzy lubią mieć dizajnerskie rzeczy. Takie mamy plany na Tukana. Dlatego właśnie teraz chciałabym opowiedzieć o tym, jak pisało mi się książkę.
Moja przygoda z pisaniem “Odetchnij od miasta” zaczęła się od maila. Pani redaktor Olga napisała do mnie, że ma dla mnie propozycję napisania książki.
Mega nie chciało mi się odpisywać na tego maila, bo dostawałam już sporo propozycji pisania książek podróżniczych. Niestety prawda jest taka, że (przynajmniej w Polsce) stawki za tego typu wydania są śmiesznie niskie, absolutnie niepokrywające potencjalnych kosztów wyjazdu do tego miejsca, a co dopiero czasu napisania książki i zrobienia zdjęć. Dlatego nie wiem czy zauważyliście, ale jakość przewodników jest dość niska, bo z powodu stawek autorzy po prostu opierają się na innych książkach, blogach (ekhem) i Internecie. Nie jest to oczywiście prawda co do wszystkich książek podróżniczych, bo część jest pisana przez np. przewodników wycieczek którzy posiadają wiedzę, natomiast ja takim nie jestem i dla mnie jest to przedsięwzięcie wymagające wiele pracy, ale nieopłacalne. Nie chciałam się więc nigdy angażować w kolejny na rynku przewodnik po Portugalii, Sardynii czy Włoszech.
Po kilku mailach stało się jednak jasne, że to nie ma być zwykły przewodnik, a coś więcej. Prawdę pisząc, temat bardzo szybko mi “kliknął” i jeszcze przed spotkaniem telefonicznym czułam, że to projekt dla mnie. Pisanie o historiach gospodarzy którzy wyjechali z miasta i zdecydowali się założyć dom gościnny – brzmiało romantycznie i inspirująco. I takie było! Tę książkę pisałam z wizją: pokazać, że można żyć nieco inaczej, przybliżyć historie ludzi, oraz zachęcić czytelników do odkrywania innej, mniej znanej Polski. Cudownie brzmi nawet teraz, gdy już ją napisałam!
Potencjalnym pisarzom książek daję od razu znać, że propozycję dostałam dzięki temu, że posiadam bloga. Jest to bardzo popularny teraz sposób wyszukiwania autorów, bo redaktorzy widzą od razu, że ktoś posiada umiejętność pisania i że jest na jakimś-tam poziomie, no i jest w stanie pisać regularnie (czyli najprawdopodobniej nie zawali terminu wydania, co jest wielką plagą wśród autorów). To są tak naprawdę najważniejsze umiejętności jeśli chodzi o pisanie książek, dlatego wydawnictwa decydują się na blogerów. Wcale im się nie dziwię.
Po wstępnym ogarnięciu formalności przyszedł czas na zbieranie materiałów… i myślę, że tutaj jest ogromna różnica pomiędzy książką podróżniczą i jakąkolwiek inną – ja do tych miejsc musiałam pojechać. A mieszkam w Edynburgu.
Na początek pojechałam na Warmię i Mazury bo wiedziałam, że tam domów gościnnych jest najwięcej i znajdę tam sporo materiału do książki. Po tym pierwszym wyjeździe miałam większą jasność co do tego jak będzie wyglądała moja praca, no i od razu sporo się nauczyłam!
W jaki sposób wyszukiwałam miejsca do książki?
Był to proces całkiem żmudny i wymagał sporo czasu. Informacje miałam przede wszystkim z Internetu, oraz od gospodarzy u których byłam i od ich gości. Spotkałam dużo życzliwych osób (choć też kilka mniej życzliwych), którzy polecali mi kolejne, szczególne dla nich miejsca. Cudownie było widzieć, że gospodarze nie konkurują ze sobą, tylko wzajemnie się wspierają i chcieliby, żeby takich miejsc powstawało coraz więcej. Mówili mi o swoich ulubionych domach i agroturystykach na drugim końcu Polski, a podczas kolejnych wyjazdów właśnie tam jechałam.
Tak naprawdę wyszukiwanie “z Internetu” też był trudniejsze niż mogłoby się wydawać, bo miałam specyficzne założenia co do typu miejsc. Na przykład odrzucałam domy, gdzie gospodarzy praktycznie nie ma – zakładałam, że szukam rzeczywiście “domu gościnnego”. Było też sporo miejscówek popularnych i świetnie wyglądających na blogach które po dokładnym oglądnięciu okazywały się… nie tym, na co wyglądają, bo udają “klimat” po to, żeby dobrze zarobić na gościach z miast, spragnionych “wsi spokojnej”. Granica czasem była dość cienka, ale starałam się ją zobaczyć. Odrzucałam też typowe, przaśne agroturystyki, gdzie śpi się na wersalce pod kołdrą nie praną od stuleci – chciałam raczej miejsca, gdzie dba się o gości i traktuje ich na równi ze sobą.
Czytałam również wszystkie (serio!) opinie o domach gościnnych żeby nie natrafić na coś, co będzie średnie. Po jakimś czasie miałam już takiego nosa do domów gościnnych, że od razu wiedziałam jak tam będzie.
Podczas rezerwacji miałam trzy taktyki. Pierwsza: mówiłam że po prostu rezerwuję nocleg i “przy okazji” że piszę książkę, więc jeśliby gospodarze mieli czas porozmawiać, to byłoby super. Druga: mówiłam od razu, że przyjeżdżam zbierać materiał do książki, ale zamierzam zapłacić za pobyt i absolutnie niczego nie oczekuję w zamian. Trzecia: dopiero na miejscu gospodarze się dowiadywali, że jestem z wydawnictwa. Nie miałam żadnej reguły co do tego, bo chciałam zarówno być uczciwa wobec czytelników książki (a nie być osądzona o promocję i to, że dostałam od każdego kasę – choć na pewno sporo osób tak pomyślało), ale też wobec gospodarzy (nie każdy życzył sobie bez uprzedzenia znaleźć się w książce. Naprawdę). Myślę, że w końcu wyszło fair dla wszystkich, choć nie wiem czy nie obraziłam niektórych gospodarzy, bo np. chcieliby się pokazać z innej strony. No trudno.
Od gospodarzy nie przyjmowałam ani żadnego wynagrodzenia, ani nawet zwrócenia kosztów mojego pobytu. Przyjęłam dwa razy obiad, tylko dlatego że się zaprzyjaźniłam z gospodarzami i dłuuugo rozmawialiśmy. Było to w Starej Szkole i Villi Greta. Dostałam też małe upominki od gospodarzy, jak na przykład piękny włóczkowy kosz od kochanej Darii z domu Na Wygonie. Takich sytuacji były razem ze trzy i, tak jak napisałam, było to wtedy, gdy szczególnie udało mi się złapać kontakt z moimi bohaterami.
Pisałam o tym w książce i pisałam już na blogu, ale spotykanie tych ludzi było najlepszą częścią procesu i jestem ogromnie wdzięczna wszystkim, którzy zgodzili się wystąpić w książce, przyjąć mnie i porozmawiać ze mną. To są ludzie po prostu niezwykli, jedyni w swoim rodzaju. Ogromna życiowa inspiracja.
W sumie wyszło mi pięć wyjazdów do Polski, które trwały tydzień lub dwa. Jeździłam wszędzie z moim mężem Miłoszem, który był ogromną pomocą podczas pisania “Odetchnij od miasta”. Podczas każdego z tych wyjazdów:
- byłam jedynym kierowcą i sama dojechałam do każdego z tych miejsc – czasem w ciągu tych dwóch tygodni robiłam dwa tysiące kilometrów. Za każdym razem wypożyczaliśmy auto, nie dało się inaczej
- przeprowadzałam wywiady z każdą bohaterką i bohaterem książki. Nigdy wcześniej w życiu nie przeprowadziłam ani jednego wywiadu. Balansowałam też pomiędzy formułą wywiadu a zwykłą rozmową, bo ludzie stresują się gdy wiedzą że jest to wywiad i po prostu się wstydzą
- zrobiłam dokładnie zdjęcia wszystkich domów. Niestety, nie zrobiłam wszystkich zdjęć w mojej książce, a to dlatego że zbierałam materiały poza sezonem i czasem miałam tak brzydką pogodę, że nie dało się nic, jak to się mówi w fotografii, wyrzeźbić. Nie udawało mi się nawet, gdy wracałam drugi raz. Dlatego czasem poprosiłam gospodarzy o ich własne zdjęcia, bo jednak gołe drzewa i czarna ziemia średnio wyglądają w książce wydanej latem.
Nie miałam żadnej asystentki ani innej pomocy, więc wszystkie zadania poboczne związane z książką robiłam sama (rezerwacje, umawianie się na dodatkowe wywiady, prośby o zdjęcia, nie mówiąc już o kupnie lotów i aut). Miłosz bardzo mi pomagał jeśli chodzi o przeprowadzanie wywiadów, był osobą która pierwsza czytała to, co napisałam, oraz był nieocenionym towarzyszem wszystkich wyjazdów i wspierał mnie w każdej sekundzie. Super mieć męża który jest moim najlepszym przyjacielem.
Proces pisania książki
Po każdym wyjeździe zabierałam się za pisanie. Na początku szło mi to bardzo opornie, bo nie miałam jeszcze wizji i nie “widziałam” w głowie efektu końcowego. Dlatego pierwsze kilka szkiców przesłanych redaktorce były… słabe. Po kilku wyjazdach i wielu godzinach pisania udało mi się przebić przez to i pod koniec szło mi bardzo sprawnie. Była to też kwestia wielu cennych wskazówek jakie dostałam od redaktorki, które pokierowały tekstem i sprawiły, że z dnia na dzień byłam coraz bardziej pewna siebie.
Współpracowałam z wydawnictwem, ale miałam zupełną wolność co do książki – czuję, że w “Odetchnij od miasta” zrealizowałam swoją wizję w 100% i Olga tylko kierowała mnie na właściwy trop wtedy, gdy czułam się zagubiona. Nie wiem jak to wygląda zazwyczaj, myślę że moja redaktorka miała do mnie zaufanie i wiedziała, że bardzo zależy mi na projekcie.
W jakim programie napisałam książkę
Nie wiem czy wiecie, ale książki pisze się w Wordzie ;) Mój Word zaczął kwilić przy trzydziestej stronie i wstawiał różne litery w niepotrzebnych miejscach, więc bardzo się zdenerwowałam i zaczęłam poszukiwania alternatywy.
Znalazłam Scrivener! To jest idealny program do pisania i jeśli poważnie myślicie o pisaniu książki to polecam go w 100%, zaoszczędzi Wam frustracji. Tekst można sobie dowolnie rozbić na rozdziały i podrozdziały które banalnie prosto przesunąć w inne miejsce, a gdy oddaje się książkę redakcji, to łatwo jest ją zapisać jako dokument Word lub PDF. Scrivener sprawił, że cały proces był o niebo przyjemniejszy.
Jak zaplanowałam tak duży projekt
Na początku trochę olewałam proces planowania książki i pracowałam na zasadzie “jak mi się przypomni że muszę pisać, to piszę”. Nie było to zbyt efektywne i powodowało dużo stresu.
Po kilku miesiącach znaleźliśmy jednak z Miłoszem system planowania projektów zwany “Building a Second Brain” i BŁAGAM, to zmieniło całe moje życie!!! Już nie miałam wszystkiego wypisanego na kartce, nie trzymałam nic w głowie, nawet nie miałam żadnego chaosu w programach do odznaczania zadań. Stałam się chyba najbardziej ułożoną osobą na świecie. Z tym systemem poukładałam sobie wszystkie swoje zadania i w końcu mogłam się zająć pisaniem! Myślę, że zawdzięczam temu systemowi całą książkę, bo skończyłam ją ponad tydzień przed terminem, co nie zdarza się często. To super uczucie, ogarnęłam życie!
Zdjęcia oraz projekt książki
Jak pisałam wyżej, większość zdjęć zrobiłam ja, lub poprosiłam gospodarzy o wysłanie mi ich. Obrabiałam również zdjęcia, oczywiście nic nie zmieniałam na zdjęciu ale troszkę edytowałam kolory. Robiłam to zarówno na swoich, jak i na podesłanych mi zdjęciach – zależało mi, żeby fotografie mniej-więcej pasowały do siebie kolorystycznie. Może jestem szalona.
Projekt książki zrobił mój Miłosz! Widzicie tutaj również, że “Odetchnij” to książka w 100% moja, bo nawet zaprojektował ją mój mąż (najlepszy dizajner na świecie). Ja nawet zdecydowałam gdzie idzie jakie zdjęcie i jaka będzie kolejność tekstów, strona po stronie. Wybrałam również jej papier, format, rodzaj okładki. Miałam pełną artystyczną kontrolę nad tym, co się dzieje.
Współpraca z wydawnictwem – jak to wygląda od środka
Po ustaleniu o czym właściwie jest książka obgaduje się szczegóły typu: długość tekstu, zdjęcia, ilość stron, ilość egzemplarzy itd. Potem jest umowa.
Praca nad książką gdy ma się już podpisaną umowę wygląda tak, że jest termin oddania książki i żeby wszystkim ułatwić proces są też terminy oddawania szkiców. Te dodatkowe terminy są po to, żeby wydawnictwo wiedziało, że prace trwają, a autor może lepiej sobie zaplanować pracę. Umowy dotyczą też ilości tekstu, określone są w stronach maszynopisu. Poza tym dość standardowe klauzule dotyczące praw autorskich i relacji autor-wydawnictwo, nic powalającego ale też nie mogę nikomu pokazać tej umowy bo jest poufna.
Ponieważ moje pisanie zależało od wyjazdów, podsyłałam teksty gdy miałam coś nowego. Olga czytała je i dawała mi wskazówki. Jak pisałam wyżej, na początku niezbyt mi to szło, natomiast później redaktorka prawie nie miała żadnych wskazówek więc założyłam, że jestem świetna w pisanie i robię to idealnie. Ten proces przesyłania tekstu służył nadaniu ogólnego kierunku książki i prowadził do momentu, kiedy tekst ma sens i da się go czytać. Nie jest to łatwe, wbrew pozorom. Przeczytałam całe teksty z osobna i wszystko razem wielokrotnie, i prawie za każdym razem miałam jakieś poprawki.
W ostatecznym terminie oddaje się tekst książki w całości. Następnie jest pierwsza redakcja, czyli ktoś czyta już całość i wprowadza zmiany: zarówno stylistyczne czy interpunkcyjne, jak i zmienia tekst tak, żeby łatwiej się go czytało. Na tym etapie były też zmiany typu przeniesienie paragrafu w inne miejsce, czy nawet usunięcie większych kawałków tekstu. Wszystkie zmiany akceptowałam osobiście lub wprowadzałam swoje, i powoli doszłyśmy do momentu kiedy ksiażka była coraz bardziej dopracowana.
W międzyczasie przerobiłam też zdjęcia i oddałam je do składu.
Gdy jest już gotowy tekst, przychodzi czas na korektę, która nie tylko wyszukuje literówki i podwójne spacje, ale też jest korektą merytoryczną, czyli np. w moim przypadku zajęto się sprawdzaniem adresów domów itp. Później znowu jest redakcja żeby zobaczyć czy coś się nie popsuło i potem wlewa się tekst do złożonej książki. A na koniec jest znowu korekta żeby sprawdzić czy to, co idzie do druku jest na pewno idealnie przygotowane i czy po drodze nic się nie zepsuło. A potem zostaje już tylko wydrukować, co zajmuje zazwyczaj kilka tygodni.
Mimo takiej ilości pracy i osób które przyglądają się książce z każdej strony, jak najbardziej mogą zdarzyć się różne błędy, które jak najbardziej mi się zdarzyły. Chyba w każdej książce się zdarzają :)
Największe “kłopoty” we współpracy mieliśmy podczas składania książki, było sporo nieporozumień i za każdym razem miałam jakieś zastrzeżenia. Z perspektywy czasu jednak nie było to straszne, tylko cały proces pisania książki zajął mi trochę więcej czasu niż myślałam. W ogóle byłam bardzo optymistyczna co do procesu bo zajął dość długo, ale lepiej chyba być optymistką, niż zakładać najgorsze i się nie zabierać za pisanie.
Po wydrukowaniu książki sama mogłam odetchnąć – napisałam książkę! Ostatnią rzeczą było jeszcze przyjechanie na premierę “Odetchnij” i jej promocja, czyli udzielanie wywiadów dla gazet i radio. To akurat było dla mnie najłatwiejsze, ale warto mieć na uwadze że jest jeszcze ta część bycia autorem.
Pisanie “Odetchnij od miasta” było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Bywało trudne, frustrujące, bywałam zagubiona i przerażona. Bywało też wspaniale – świetnie znam teraz Polskę i jej historię, poznałam wielu cudownych ludzi o których często myślę, często też świetnie się bawiłam zarówno podczas jeżdżenia (kilkumiesięczny roadtrip! Śpiewanie piosenek w aucie! Jeżdżenie po wertepach i najgłębszych zadupiach w Polsce!) jak i podczas samego pisania książki, bo lubię pisać! Po prostu raz było pod górkę a raz z górki.
Super, że zdecydowałam się napisać książkę. To najlepsza życiowa lekcja, jaką dostałam.
W maju 2019 „Odetchnij od miasta” zostało wyróżnione przez magazyn literacki Książki – moja książka dostała Nagrodę Magellana za najlepszy przewodnik ilustrowany 2019.
W tym roku wychodzi druga część “Odetchnij od miasta” – o Mazurach i Warmii. Wydawnictwo zdecydowało się zrobić z tego serię, ale ja już nie jestem jej częścią. I raczej nie będę. Wszystko co dobre musi się kiedyś kończyć :)
Pingback:Odetchnij od miasta Superblog! -
Pingback:Książki dla kochających podróże (i nie tylko!) - edycja 2019 (i 2018 też) - Geeki Podróżniki