W ten poniedziałek w ciągu 40 minut niesamowicie wiele się zmieniło. Nie na lepsze.
Razem z Miłoszem prowadzimy bardzo spokojne życie. Nie inaczej jest teraz, w Wiedniu. Pracujemy z domu, nie imprezujemy i kładziemy się bardzo wcześnie spać. Wcześnie rano albo późnymi popołudniami wychodzimy zwiedzać i ostatnio częściej niż zwykle zmieniamy miejsce zamieszkania ale oprócz tego można nawet uznać, że jesteśmy dość nudni.
Jedzonko przygotowujemy w domu i codziennie mamy problem: co można ugotować żeby nie kupować za dużo składników ale żeby było smaczne i nowe. Kupowanie bułki tartej, sosu sojowego, nawet ryżu czy cukru do mieszkania gdzie będziemy przez dwa tygodnie nadal wydaje mi się pozbawione sensu i staram się jak najmniej za sobą zostawić.
W poniedziałek spędziłam więc jakąś godzinę na Kwestii Smaku i innych blogach kulinarnych szukając najlepszego przepisu. Odpisałam wcześniej na maile, przejrzałam zdjęcia i zdecydowałam które wrzucę później na Facebooka a które na Instagrama. Dzień wcześniej byliśmy w wiedeńskim Zoo i z radością oglądałam fotografie pandy czerwonej którą pokochaliśmy. Po tym wszystkim postanowiłam, że zrobię po prostu makaron ze szpinakiem i pomidorami bo nie miałam innego pomysłu.
Trochę źle się czułam więc nie chciało mi się iść do sklepu, ale Miłosz przekonał mnie że dobrze mi to zrobi. Najbliższy spożywczak mieliśmy przy Westbahnhof, dużym dworcu w zachodnim Wiedniu. Byliśmy tam dosłownie pół godziny, ostatni ping z mojego komputera poszedł o 13:51 a do domu wróciliśmy o 14:30.
Pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam były otwarte drzwi. Ja je zamykałam i przestraszyłam się że zrobiłam coś nie tak. To jednak nie była moja wina, śruby w zamku były odkręcone i leżały na wycieraczce.
W przedpokoju na podłodze leżały dokumenty, tam gdzie był wcześniej mój ulubiony niebieski plecak. Jak się później okazało, miałam w nim też paszport Miłosza i dysk twardy z plikami jeszcze z czasów mojego gimnazjum. Z moimi zapiskami, wypracowaniami, żenującymi zdjęciami i innymi rzeczami których nie chciałam oglądać, ale które chciałam mieć.
W dużym pokoju zostawiliśmy na biurku nasze dwa komputery. Bez nich było bardzo pusto, zostały tylko myszki – złodziej nie wiedział, że były dużo więcej warte niż wiele innych rzeczy które wziął. Na komputerze miałam jedyne kopie wszystkich zdjęć z Paryża. Na mały stolik odłożyłam swój Nikon D610, z różowym tkaninowym paskiem. W życiu nie miałam lepszego aparatu i byłam z nim przeszczęśliwa. Zajęło mi prawie pół roku aby się nauczyć go dobrze obsługiwać ale wiedziałam, że zawsze mogę na niego liczyć i nigdy się na nim nie zawiodę. Ceniłam go najbardziej na świecie.
Za kanapą był tablet Miłosza do rysowania – ktoś odsunął sofę aby wyjąć ładowarkę z gniazdka. Wzięli też nasze Nintendo 3DS, w które graliśmy od kilku miesięcy. Każda osoba z Nintendo którą minęliśmy w Lizbonie i Paryżu była zapisane na tej konsoli i choć ciężko to wytłumaczyć, była to jedna z naszych fajniejszych pamiątek. Mój portfel ktoś odłożył na lodówkę, tam gdzie wcześniej był iPad Miłosza.
Pierwszy raz w życiu byłam blisko tzw. szoku. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu i nie wiedziałam co się dzieje, zaczęłam dzwonić na policję i podczas czekania na połączenie z osobą która mówi po angielsku wydawałam z siebie pochlipywanie połączone z jęczeniem.
Policja w Wiedniu wcale nie jest lepsza niż policja w Polsce. Żartują sobie z tego co się przed chwilą stało, zupełnie pobieżnie przepytują właścicielkę mieszkania która też z tego wszystkiego żartuje, druga ekipa zbiera jeden odcisk palców i dotykają wacikiem kabel od myszki komputerowej. Prócz tego każą wypełnić raport i czekać. Generalnie polecam Austriakom zastrzyki z empatii, bo jak ktoś przed chwilą stracił wszystkie swoje wartościowe rzeczy to nie jest mu do śmiechu.
Ja w czasie tej godziny gdy jest policja nie wiem co ze sobą zrobić, jest mi zimno i ciągle przypominam sobie o nowej rzeczy której nie mam, o ważnych przedmiotach jak komputer ze zdjęciami, ale też o drobnostkach których już w życiu nie zobaczę jak na przykład przypinki z lisem albo breloczka z Nyanko Sensei. Te przedmioty były ważną częścią mojego życia i w ciągu kilku minut stały mi się obce, niedostępne. Przy każdej z tych rzeczy pochlipuję i się trzęsę, nawet nie mogę płakać.
Szukamy hotelu na jedną noc bo nie chcemy zostawać dłużej w tym miejscu, następnego dnia nowego mieszkania z AirBnb (które oczywiście wie wszystko o tym wydarzeniu). Nie pakujemy swoich rzeczy zbyt dokładnie, po prostu rzucamy wszystko do walizek i potem się dziwimy o ile składanie zmniejsza objętość. Całkiem dobrze sobie radzę i nawet potrafię znaleźć jakieś dobre strony w tym wszystkim. Gdy jednak rozpakowujemy swoje toboły w nowym mieszkaniu, mogę już płakać więc płaczę bardzo. Nad moimi wspomnieniami z Paryża, nad moim najlepszym aparatem który był tak kluczowy w moim życiu, nad Nintendo z Animal Crossing, nad tymi zdjęciami z gimnazjum i nad innymi rzeczami które na zawsze straciłam, które teraz trzyma inna osoba i nazywa „swoimi”. Zastanawiam się czy osoba która nas okradła przeżyła kiedyś w życiu taką przykrość czy może tacy ludzie nie mają w sobie już nic ludzkiego więc nawet gdyby im się to stało toby nie zauważyli. Zastanawiam się czy ma kogoś kogo kocha i czy taki człowiek w ogóle może kogoś kochać. Zastanawiam się skąd biorą się ludzie, którzy odbierają innym to, na co tamci uczciwie pracowali.
Trudno uwierzyć w takie doświadczenie, a z czasem jest coraz trudniej. Po prostu nie dochodzi do mnie myśl, że coś takiego się stało – czy ktoś nas śledził? Czy ktoś wiedział że mieszkamy w tym miejscu? Czy właścicielka komuś powiedziała? Czy to my popełniliśmy gdzieś błąd czy to po prostu miało się stać? Czy coś wspólnego ma fakt, że mieszkaliśmy koło dworca, gdzie zawsze kręci się dużo podejrzanych osób? Czy to nasza wina że nas okradli bo niewystarczająco uważaliśmy? Czy policji równie dużo czasu zajęłoby przyjechanie gdybym była w dużym niebezpieczeństwie…?
Mam mnóstwo pytań bez odpowiedzi i moim zadaniem teraz jest dopilnowanie by nie pozostawały zbyt długo w mojej głowie.
Ta kradzież jest dosłownie najgorszym doświadczeniem w moim życiu. Nie jest jednak najgorszym jakie jestem w stanie sobie wyobrazić i pociesza mnie myśl, że statystycznie przez dość długo nie stanie się nic równie złego. Dlatego nie chcę się skarżyć ani żalić, nie chcę prosić o głaskanie mnie po głowie.
Bo hej, życie jest ważniejsze niż przedmioty. Jest dużo lepszych i równie dużo gorszych rzeczy które mogły nam się zdarzyć. Jesteśmy wdzięczni że dalej mamy siebie, możemy razem zasypiać, budzić się i spędzać całe dnie.
„Nie przywiązuj się do niczego, bo możesz to w każdej chwili stracić” – fraza którą tak często słyszałam i z którą się zgadzałam ale najwyraźniej nie do końca rozumiałam jej znaczenia. Jak jednak nie przywiązywać się do rzeczy które wyznaczały moje codzienne życie, takie jak aparat czy komputer na których pracowałam? W chaosie podróży były jedynymi stałymi na które zawsze mogłam liczyć.
Złodzieje zabrali mi rzeczy które stanowiły tak ważną część mnie, ale jednak nie zabrali mi tego kim jestem. Nie są w stanie robić takich zdjęć jakie robiłam swoim aparatem, nie oni są przyjacielem Whitney i Jacquesa z Animal Crossing, nie mają moich wspomnień z Paryża ani nigdy nie będą cenić tych wszystkich rzeczy tak bardzo jak ja je ceniłam.
Niestety na własnej skórze nauczyłam się ile można stracić w jednej chwili. To bardzo boli i to jest smutna prawda. Was to też może spotkać, możecie stracić pieniądze, komputer, aparat, tablet, biżuterię, pamiątki, drobnostki które (i na które) zbieracie latami. Pamiętajcie by to wszystko codziennie doceniać ale też pamiętać, że to nie wokół nich kręci się świat.
I o tym, by robić pieprzone backupy.