Wysiadłam z samolotu w Helsinkach pełna wątpliwości. Następne trzy dni miałam spędzić na wyspach Åland, które szczerze wydawały mi się najnudniejszym miejscem na świecie. Nie spodziewałam się niczego, co by mnie choć trochę zaciekawiło i byłam trochę zła, że nie udało mi się dostać na jakieś ciekawsze study tour w Finlandii. Nawet na moim Facebooku ktoś wspomniał, że wyspy Alandzkie są najmniej ciekawe na całym Bałtyku, a ja wierzę przypadkowym ludziom z Internetu i od początku grymasiłam że co to za wycieczka i co tam będę robić. Oto, co robiłam na Åland.

Gdy wysiadłam z samolotu z Amsterdamu, w Helsinkach było -20. Wszystko dookoła w śniegu. Trwał dwugodzinny zachód, w Finlandii w styczniu „złota godzina” trwa parę godzin i jest naprawdę piękna, złoto-fioletowo-różowa. Na lotnisku poznałam jedną z organizatorek NBE, konferencji blogerów w Finlandii, oraz dwóch uczestników z Azji i od razu pojechaliśmy do portu pasażerskiego w Helsinkach.

To pewnie powszechna wiedza, ale dla mnie zaskoczeniem było, że Finlandia jako państwo ma tylko sto lat i wcześniej ten obszar należał w większości do Rosji – Helsinki wyglądają jak rosyjskie miasto, których już kilka w życiu widziałam, tylko takie ładniejsze, odnowione. Niewiele więcej mogę powiedzieć o stolicy Finlandii, bo ani nie miałam czasu by ją zwiedzać, ani nie pozwoliło mi na to skwierczące zimno. Wystarczy wspomnieć, że specjalnego klimatu miasta nie odczułam, a jedyne co wydawało mi się urocze to liczne wyspy otaczające Helsinki i wszechobecne Muminki.

    MS Mariella w latach 80. była największym statkiem pasażerskim na świecie

Koło piątej po południu razem z grupą ludzi z bardzo różnych stron świata wkroczyłam na piąty pokład statku MS Mariella. Gdy pół godziny później odpływaliśmy z portu w Helsinkach, drogę po zamarzniętym Bałtyku torował nam lodołamacz, co dla mnie jest równie wielką egzotyką co na przykład małpy kradnące jedzenie z plecaków, więc kwiczałam ze szczęścia i próbowałam wszystkich zabawiać żartami ze słowem „icebreaker”.

Chciałabym szczególną uwagę przyłożyć do naszego promu – tego niesamowitego, żywego organizmu, pływającego miasta. MS Mariella w latach 80. był największym statkiem pasażerskim na świecie – nie kłamię, ma nawet swoją stronę na Wikipedii. Dziesięć niesamowitych pokładów kursuje między Helsinkami i Sztokholmem, zatrzymując się w połowie w Mariehamn na wyspach Alandzkich; pokładów należących do obcego dla mnie świata i pulsujących stale od ogromnych tłoków silnika, ich wielkiego serca.

Co godzinę od szóstej wieczorem w bufecie na pokładzie siódmym podawana jest kolacja typu Smörgåsbord, prawdziwy szwedzki stół. Nie dość, że wszyscy dookoła mówią po szwedzku, to jeszcze przekąski są typowo szwedzkie: łosoś na dziesięć sposobów, klopsiki i wszystko, co tam podają w Ikei. W cenie jest też niekończące się wino i piwo z kranu, #cruiselife. Zarówno to jedzenie, jak i wystrój statku są bardzo specyficzne: na pierwszy rzut wydają się być dość luksusowe („kawior”, „pozłacane” poręcze), ale po przyjrzeniu się rozczarowują, jedzenie okazuje się bez smaku a dekoracje – z najgorszej jakości plastiku. Nie przeszkadza to jednak licznym pasażerom statku (Mariella może pomieścić na pokładzie 2,5 tysiąca osób!), którzy umalowani, uczesani, w odświętnych ubraniach spacerują po restauracjach, kasynach, i barach. Do innych atrakcji Marielli należą: sala koncertowa (codziennie po kilka występów!), dyskoteka, automaty do gier, sauna czy sklep bezcłowy w którym Finowie kupują alkohol hektolitrami, bo u nich w kraju połówka chodzi po 15 euro. Wieczorem na najwyższym pokładzie statku można poznać kapitana lub odbyć wycieczkę po maszynowni.

Wystrój Marielli to „ekskluzywne” lata 80. Kajuty są umieszczone obok siebie w wąskich, bardzo długich korytarzach i mają przaśny klimat który pamiętam z czasów przedszkola. Jakimś cudem każda jest przeznaczona dla czterech osób, choć mi samej było trochę ciasno. Kajutki przypominają przedziały sypialne w pociągu, mają jeszcze mikrołazienkę z typowym, jak zauważyłam, prysznicem w Finlandii czyli „kran u góry, mała dziura na dole”, bez żadnego nachylenia. Przysięgam, że nie da się pod tym umyć nie zalewając przy okazji całego pionu w bloku. Zajęło mi trochę czasu wypompowanie tej wody z mojej mikrołazienki w kajucie, nie chciałam reszty wieczoru spędzić mocząc nogi w kałuży.

Tymczasem za oknem: morze. Kry lodu pływają na powierzchni Bałtyku i gdy wyłączam światło to jest tak ciemno, że mam wrażenie, że jestem na statku kosmicznym a to morze i to niebo pełne gwiazd już nigdy, nigdy się nie skończy. Delikatne kołysanie fal i pulsowanie silników utula mnie do snu. Tylko czasem, w podświadomości kołacze się pytanie mojej mamy: „a co, jeśli tam są góry lodowe?”

Przed czwartą rano ktoś nagle otwiera drzwi do mojej kajuty i woła „Retme szpekne morgenham”. Początkowo wydaje mi się, że piraci napadli na statek, ale po chwili przypominam sobie, że zaraz wysiadam w Mariehamn, stolicy archipelagu Åland. Wypełzam z Marielli wraz z małą grupką bardzo zaspanych osób i pakujemy się do taksówki w której leci Lykke Li. Właśnie ta muzyka, o czwartej rano? To musi być Skandynawia.

Przyjechaliśmy potem do hotelu, ale tego nie pamiętam, następna rzecz w mojej świadomości to śniadanie i wyjazd na biegówki.


Socjalną gwiazdą nie jestem i być nie umiem, a planowane obcowanie z obcymi ludźmi, zwłaszcza z większą grupą, jest dla mnie zawsze bardzo stresujące. W dziesięcioosobowej ekipie Åland były dwie pary, które oczywiście ciągnęły do siebie, ale udało mi się już na początku „uczepić się” przebojowej Angielki Sary, która reprezentowała singli. Oczywiście też bardzo ciągnęło mnie do dwójki Koreańczyków, chciałam dowiedzieć się od nich wszystkiego i bombardowałam pytaniami „co się je w Korei na śniadanie”, „co najczęściej robicie ze znajomymi”, „jakie są wasze ulubione zespoły K-pop”. Sunny (tak naprawdę ma na imię Hyesung) oraz Lee (tak naprawdę ma na imię Suho) odpowiadali cierpliwie na wszystkie moje pytania i, co niesamowite, bardzo cieszyli się z zainteresowania.

OK, przejdźmy do wysp Alandzkich, bo po to tu wszyscy jesteśmy. To duży archipelag na Bałtyku, tuż pomiędzy Finlandią i Szwecją. Kilka rzeczy których nie wiedziałam o Åland:

  • to ponad 6,5 tysiąca wysp! Część z nich to bardziej skały w morzu, no ale liczą się jako wyspy
  • które są autonomiczne
  • i należą do Finlandii, ale mówi się tam przede wszystkim po Szwedzku
  • jak Bałtyk wystarczająco zamarznie, to można do nich przejść pieszo ze Szwecji lub z Finlandii. W ten sposób podróżują też np. łosie i inne zwierzęta, i pewnie właśnie tak dostali się na Åland pierwsi ludzie
  • przez ponad sto lat archipelag należał do Rosji. Potem mieszkańcy chcieli się dołączyć do Szwecji, ale to państwo, krótko mówiąc, nie było zainteresowane przyjęciem Åland, więc mieszkańcy się trochę obrazili i stali się autonomicznym regionem Finlandii
  • 40% gospodarki to stocznie. W praktyce każdy albo ma kogoś w rodzinie kto buduje statki, albo pracował na statku, albo w jakikolwiek inny sposób był związany ze statkami
  • na wszystkich wyspach jest łącznie tylko 30 tysięcy mieszkańców. Mówią oni jednak 70 językami, bo mnóstwo ludzi z całego świata przeprowadza się tu na starość, bo cenią sobie spokój.
  • wysp jest dużo, więc łatwo na nich rozbić statek. Lub dwa. Lub kilkadziesiąt. Åland to najlepsze miejsce na nurkowanie we wrakach, woda jest przejrzysta i niezbyt słona, dlatego dobrze konserwuje statki.

Dobra, koniec posta „dziesięć rzeczy których nie wiedziałam o…”, coś muszę zostawić na później. Pierwszego dnia od rana chodziliśmy na biegówkach, i to tych bardzo cienkich i trudnych w obsłudze. Dla mnie biegóweczki są bardzo wysoko na liście ulubionych zimowych aktywności, nie są męczące ale trochę są, nie są wymagające ale trochę tak, a wyspy Alandzkie to idealne miejsce żeby ćwiczyć chodzenie na nich, bo jest zupełnie płasko, a odległości są bardzo duże. Mają też mnóstwo tras wytyczonych lub nie, gdzie można sobie przyjemnie i długo pochodzić.

    Jako, że wyspy są szwedzko-fińskie, wszyscy tam kochają death metal

Annica, nasza przewodniczka po Åland, strasznie się starała i naprawdę chciała nam pokazać jak najwięcej. Zabrała nas po nartach na wieżę widokową, a potem zamek Kastelholm. Ciekawostka, za Wikipedią: w środku zamku wywieszone są herby wszystkich właścicieli, w tym nasz orzełek biały na tle czerwonym, bo kiedyś twierdza należała do Katarzyny Jagiellonki. Nie widziałam tego więc nie mogę potwierdzić, zrobiłam tam tylko kilka zdjęć z zewnątrz.

Oczywiście, jako że wyspy są szwedzko-fińskie, wszyscy tam kochają death metal. W barze/restauracji w którym jedliśmy obiad, całe ściany zawieszone były fotografiami zespołów metalowych, i to w takich pozach i z takimi rekwizytami, że niejedna bogobojna pani z Polski uciekłaby w popłochu. A to był zwykły bar gdzie mieszkańcy Åland przychodzą na obiad z dziećmi, nie ukryta w lesie jaskinia szatana. Jedzenie też mieli pyszne, a potrawy podawali z frytkami nie z ziemniaków, a z warzyw: marchwi, selera, pietruszki, buraków. To, jak zauważyłam, częsty dodatek w restauracjach w Finlandii i dowód, że im bardziej na północ, tym cywilizacja szybciej się rozwija. W sensie, smaczne były te frytki a dodatkowo zdrowe, kocham je.

Potem zawieźli nas do muzeum morskiego Mariehamn. Jest niewielkie, ale całkiem imponująco zrobione i mają też najstarszą i jedną z dwóch zachowanych flag pirackich, taką prawdziwą, z czaszką i dwoma piszczelami. Niektóre atrakcje są interaktywne, można się na przykład wspiąć na maszt statku czy wejść do prawdziwej kabiny kapitana. Fajnie się zwiedzało z przewodnikiem, bo można było sobie z nią pogadać o morzu i o statkach – dużo ciekawiej niż bezmyślne oglądanie modeli. Nasza przewodniczka opowiedziała nam m.in. o katastrofie MS Estonia w 1994, która miała miejsce niedaleko Åland. Mieszkańcy wysp pomagali w akcji ratunkowej, ale morze zabrało wtedy ponad 800 osób; była to jedna z największych katastrof morskich XX wieku, o której oczywiście wcześniej nic nie słyszałam.

A, przy muzeum stoi też Pommern, jeden z ostatnich żaglowców handlowych pozostałych na świecie. Można go zwiedzać, ale nam się nie udało, chyba za późno przyjechaliśmy. Tak czy inaczej, kupuje się jeden bilet za dyszkę (dzieci 6) i w tym jest pan Pommern i muzeum.

Potem byliśmy w saunie. Chciałabym kiedyś (jakoś za 4-5 lat, widząc moje tempo…) napisać coś szerzej o fińskiej saunie, więc może na razie tylko rzucę, że w Mariehamn jest Badhuset, to jest taki aquapark i mają też saunę, i nikt tam nie słyszał o turystach zimą, więc dosłownie cały aquapark, wszystkie jacuzzi, zjeżdżalnie, baseny na zewnątrz i w środku były dla nas. Dziwne, że Koreańczycy z naszej grupy nie byli przyzwyczajeni do temperatury w saunie, wydawało mi się, że w jjimjilbang jest podobnie gorąco, ale Sunny i Suho wymiękli po kilku minutach, choć próbowałam ich zatrzymać trochę dłużej rozmową o koreańskich horrorach.

A potem pojechaliśmy do browaru Stallhagen, mają tam restaurację i można też spróbować ich piwa. Smakuje ohydnie jak każde piwo, więc polecam tylko cydr. Stallhagen to najsłynniejszy produkt eksportowy z Åland, do browaru jedzie się koło 20 minut z Mariehamn.

Acha, wifi! W Finlandii wifi jest wszędzie. Zupełnie wszędzie. Finowie uznają za punkt honoru zainstalowanie routera w każdym możliwym miejscu, od głównych zabytków, przez tramwaje, po chaty w lesie w których nawet nie ma prądu. Może trochę przesadziłam, ale otwarte wifi było w każdej taksówce w której jechaliśmy, w mini-busach wynajętych tylko dla nas, w restauracjach, na promach – trudno mi właściwie wymienić miejsca, gdzie go nie było. Prawie wszędzie jest też szybkie. Nawet na statku sunącym przez Bałtyk.

    Na Aland nie jeździ się na całonocne imprezy, wyspy nie są ekstremalne ani niesamowicie ekscytujące. To miejsce kontaktu z naturą

Napisałam już dużo, a pewnie jeszcze nikogo nie przekonałam że w Åland jest fajnie, albo że w ogóle warto czytać post dalej. No bo w sumie to był wyjazd prasowy, takie wyjazdy brzmią jak darmowe jedzenie i alkohol, a okazuje się że mają bardzo napięty grafik i właściwie nic takiego się nie zobaczy. Ale na Åland było coś takiego, co mnie ujęło. Tylko od razu mówię, że tam nie jeździ się na całonocne imprezy, wyspy nie są ekstremalne i niesamowicie ekscytujące, co Was będę oszukiwać. Åland to jednak miejsce kontaktu z naturą. Takiego szczerego kontaktu, nie typu szlak w Tatrach który przedeptuje 50 tysięcy osób dziennie czy, broń Boże, jakiś park w centrum miasta. Nie, takiego kontaktu, że zaszywasz się na jednej z wysp na tydzień czy miesiąc i, jeśli nie chcesz, nikogo za ten czas nie widzisz, nawet z daleka. Raz przypłynie do Ciebie łoś, bo łosie pływają między wyspami. Po dwóch dniach zobaczysz ogromne stado fok, wygrzewających się na jednej ze skał. Wieczorem kładziesz się na trawie, oglądasz gwiazdy i zastanawiasz się kiedy przestałaś je zauważać i czy zawsze było ich na niebie tak dużo. Przed świtem wypływasz na ryby, łowisz cudownego, dzikiego łososia, smażysz go na obiad i pozwalasz sobie zapomnieć, że istnieje reszta świata.
Nie wierzysz? Posłuchaj tego:

Na wyspie Jurmo żyje na stałe 12 osób. Jedną z nich jest Kaj Lundberg, znany lokalnie jako „Alandzki Krokodyl Dundee”. Kaj zaprosił nas następnego dnia do swojego domu, co było bardzo miłym gestem, ale wymagało od nas spędzenia 6 godzin na promie krążącym między wyspami, bo Jurmo jest tak-bardzo-daleko. Przedzieraliśmy się godzinami przez kry, zastanawiając się co takiego super będzie na tym zadupiu i nawiązując bardzo szczere i serdeczne więzi. Serio, w ciągu tego czasu nasza grupa przekształciła się w rodzinę. Prześliczna Henrikka, wysportowany Hendrik, kochana Sunny, roześmiana Sara, chętni na przygodę Alize i Max, pracowici Alice i Alessandro, nieśmiały Suho i oczywiście czuwająca nad wszystkimi Annica. Już do końca wyjazdu trzymaliśmy się wszyscy razem, a polubiliśmy się właśnie na tych promach, przy korvapuusti1 i fika2, przy tych opowieściach Anniki o pustych i pięknych wyspach, między krami lodowymi przez które przedzieraliśmy się niezmęczeni i na lodowato zimnych przystankach w podróży, gdy grzaliśmy się w małych chatach i snuliśmy fantazje o brodzie i tatuażach Suho.

    Widzę, skąd bierze się urok wysp, dlaczego ktokolwiek tu w ogóle przyjeżdża. Żeby to zobaczyć, trzeba przyjechać tu z grupą dobrych znajomych i usiąść przy fika nad zamarzniętym morzem.

Do portu w Jurmo Kaj przyjechał quadem i małą przyczepą, na którą od razu wskoczyliśmy. Wyspa ma własny kościół, mini-sklepik, bar i oczywiście wszyscy mieszkańcy się znają. To mała społeczność rybaków, co dziwne sama wyspa jest zamieszkana już od XVII wieku, choć teraz ilość ludzi maleje i młodzi raczej stamtąd wyjeżdżają. Za to dla Kaja życie na Jurmo to raj. Zajmuje się oprowadzaniem turystów, których z kolei jest na wyspie coraz więcej, oraz organizowaniem dla nich wypraw wędkarskich. Gdy musi pojechać do Mariehamn w sprawach biznesowych, narzeka że ilość ludzi go męczy (w stolicy Åland jest 11 tysięcy osób) i najlepiej się czuje ze swoją małą grupką znajomych, z daleka od wszystkiego, otoczony tylko lasem. Pokazuje nam swój dom i okolicę, pasące się highlandy (!), wieżę widokową, zamarznięte morze. Daje do obejrzenia zdjęcia dzikich zwierząt, zrobione często z okien jego własnego domu. Częstuje łososiem którego złowił pięć godzin wcześniej: delikatnie soli surowe mięso i posypuje koperkiem, a ja już wiem że żadna ryba nie będzie już mi tak smakowała, jak ta. Widzę, skąd bierze się urok wysp, dlaczego ktokolwiek tu w ogóle przyjeżdża. Żeby to zobaczyć, trzeba przyjechać tu z grupą dobrych znajomych i usiąść przy fika nad zamarzniętym morzem. Zatrzymać się na chwilę, nie szukać przyspieszonego bicia serca czy zabytków zadeptanych już przez miliony osób tylko przeciwnie – spokojnego tempa i chwili wytchnienia. Zgubić się w lasach, pochodzić po lodzie, biegać na nartach po niekończącym się krajobrazie. Zapomnieć o świecie.

I coraz więcej osób wybiera takie życie. Ludzie z całego świata zbierają się tutaj, bo pragną spokoju natury – i go dostają. Na Åland nigdy nie trzeba się spieszyć, czas płynie wolno. Tylko tak jakoś… inaczej. Lepiej.

Ci, którzy szukają niesamowitych emocji nie powinni jechać na Åland, przynajmniej nie zimą. Nie będą tam mieli nic do roboty i wrócą rozczarowani. Ale ci, którzy umieją docenić surowy krajobraz, proste życie, smak świeżej ryby na talerzu i prawdziwy odpoczynek – znajdą tam to wszystko, a nawet więcej.

Ja znalazłam. Wracałam do Helsinek jak z najlepszych wakacji. To będzie od teraz moje sekretne miejsce w Europie, miejsce-okład na złe czasy, do którego mogę wrócić, kiedy życie zacznie mnie przerastać. Wy nie musicie. Właściwie im mniej osób tam pojedzie, tym dla mnie lepiej.

wyspy-alandzkie

Zostałam zaproszona na wyjazd w ramach konferencji Nordic Blogger’s Experience. Dziękuję NBE Finland, Visit Åland, Visit Finland oraz wszystkim partnerom!

  1. Bułeczki cynamonowe
  2. Tradycyjna fińska przerwa na kawę i ciastko
KategorieFinlandia
Aleksandra Bogusławska

Dwa lata spędziłam w podróży, żyjąc na walizkach i co kilka tygodni zmieniając adres zamieszkania. Dziś mieszkam na stałe w domku na szkockiej wsi. Dużo spaceruję, gotuję wegańsko, spędzam czas w ogrodzie, doceniam małe przyjemności i spokojne życie.
Jestem autorką wszystkich tekstów i zdjęć na stronie.

  1. tato says:

    jestem pod wrażeniem, czytając o Aland wzruszyłam się, odniosłam wrażenie, że to jest najpiękniejsze miejsce na ziemi

  2. Jako fan kuchni śródziemnomorskiej, fan tego luzu jaki mają w podejściu do życia południowcy, coraz większym zdziwieniem zauważam, że coś mnie ciągnie na północ… nie wiem dlaczego.

    1. Aleksandra says:

      Szczerze to też bym chętniej siedziała w ciepłych krajach, ale północ może być równie egzotyczna, a na pewno mniej „przedeptana” przez turystów. Warto czasem zaryzykować taką odmianę i wybrać się w kierunku przeciwnym niż wszyscy :)

  3. Travelling Milady says:

    Coś wspaniałego. Przepiękne zdjęcia, a moja miłość do Skandynawii tylko urosła, zwłaszcza po tym death metalu:)

  4. Harrold says:

    Lubię czytać twojego bloga i posty, które go tworzą. Lubię sposób, w jaki piszesz. Niewymuszony, nie napuszony, bez silenia się na bycie sztucznie cool. W dzisiejszych czasach to fajna przystań. Dziękuję

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.